D'ALBERO

Signor Briscow, odpieprz się ode mnie z łaski swojej. Jeżeli wolisz to robić ze swoim misiem, to proszę bardzo, ale ja jestem przyzwyczajony do kobiet.
Wyprawa? Nie idę. Primo, ktoś musi zostać w obozie i pilnować Natchnionego, secundo, nie sądzę, żebyście w tym lesie mogli znaleźć coś ciekawszego niż signorina Enid. Popatrzcie zresztą na te kikuty drzew, żar, dym. Po co tam łazić? Ale jeśli upolujecie jakieś mięsko, to zapraszam. Myślę, że nawet z tym, co mamy, przyrządzę je lepiej, niż sami potraficie. Poza tym wyprawa wyprawą, kolonizacja kolonizacją, ale mnie, jako byłego contrabandiere, ciągnie na "Fenixa". Kto wie, jakie bogactwa kryją się po tych w kontenerach! Dobrać się do ładowni z pewnością nie będzie łatwo, ale może warto chociażby się nad tym zastanowić? Co wy na to, ragazzi?
O, Panna MacLean! Scusi, czy przypadkiem nie jest pani zimno? Mam tu kawałek koca.

J.

Cześć. Niespokojna to była noc, co? Nazbierało się tylu rannych, że nie ma gdzie ich kłaść. Niektórzy z tych szwędających się po obozie i wokół niego i ze szczególnym zainteresowaniem oglądających dobytek różnych ludzi dziś przychodzą z kończynami ociekającymi czymś, co bardziej przypomina keczup niż krew.
Dzięki, Kaktus, że wspomniałeś o pomocy dla mnie. Mam kilku dorywczych pomocników. Keric coś wrzeszczy. Wtedy, kiedy jego pomoc jest mi najbardziej potrzebna - odchodzi, a potem ma pretensje, że się wkurzam. Ta wyprawa do lasu to świetny pomysł. Chętnie bym się wybrała, o ile Niki zastąpi mnie w pracy lekarza - zdaje się, że parała się kiedyś medycyną.
O, ktoś się zbliża - zdaje się, że to Natchniony. Chyba chce mnie nawracać. Biedak, od wczoraj jego stan znacznie się pogorszył - już nie rozstaje się z modlitwą. Dobrze, Kaktus, że kazałeś go uspokoić. W nocy przychodził tu do rannych i krzyczał im do ucha o niszczeniu wytworów cywilizacji, przez co kilku dostało konwulsji i do tej pory jeszcze się trzęsą. Ciężko było go odpędzić. Takich typów trzeba pilnować. Musimy trzymać się razem i mieć oko n nadmiernie rozbudzonych i nawiedzonych. Są niebezpieczni.
O, jakiś wdzięczny pacjent niesie mi kubek wody. Ciekawe, skąd ją wziął. Są jeszcze jacyś ludzie na tym świecie.

DIVANE

- Ludziska! Ej, ludzie! Walcie tu z tymi gratami. Zwalajcie to pod ten głaz. Pod, durniu, nie na! Boże, co za pierdoła. A to co? Sukienka? Po co to komu? Cholerny świat, szlag by. Co? A tak, dziękuję bardzo. - Ledwo mi to przeszło?

MACLEAN

Noc była okropna, ale dzień zapowiada się jeszcze gorzej. Co za planeta! Zaczyna mi powoli brakować umiarkowanego klimatu Ziemi. Co? Tobie nie? A co ty możesz o tym wiedzieć, Green, z tym twoim Mtekiem wszytym w czachę. Nie w czachę? Sorry!
Jeżeli chodzi o sprawę nocnych kradzieży, to chyba wiem, co tu jest grane. Co się tak telepiesz, golasie?! Nie o ciebie mi chodzi. Idź lepiej modlić się za dusze kolonistów, albo zbuduj sobie kościół! Ty, Rudy! Kaktus!!! Do ciebie mówię. Nie udawaj takiego zajętego. Może zainteresuje cię, co widziałam w nocy. Myślałam już, że to sen. Ale raczej nie, skoro innym też zginęło trochę szpargałów.
To nie był człowiek. Miało około metra wysokości. Było ciemno, więc nie zdążyłam przyjrzeć się dokładniej. Wyglądało jak globus na czterech długich kończynach. Co? Nie żartuję! Jak tylko się poruszyłam, pierzchło. Chyba w kierunku lasu. Rano nie było już mojego komputera.

KERIC

Wyprawa do lasu? Nie, dzięki. Wolę zostać tutaj i popilnować wraku. Nie uśmiecha mi się spacer, podczas którego mogę stać się obiadem tudzież kolacją. Co innego w sieci, z lodołamaczami przy boku, antypersonalem w zanadrzu i możliwością wylogowania się do normalnego świata. A tutaj nie mam nawet tego głupiego paralizatora, na który się połasił jakiś połamaniec. Słyszałem, że nie tylko mnie obrobił, cóż, to chociaż jakieś pocieszenie. W nocy spałem twardo, obudziłem się tylko raz, w celach czysto fizjologicznych. Nie wiesz , co to znaczy? Po prostu, brachu, poszedłem się wylać!
Dopiero teraz sobie przypominam, że w nocy, oprócz paru hasających radośnie "arbuzów" zauważyłem coś jeszcze. Teraz dopiero kojarzę, że to mogło mieć coś wspólnego ze zniknięciem części sprzętu. Nie sądzę, żeby to był ktoś z nas, raczej wyglądało na coś tutejszego. Nie jestem pewien, było raczej ciemno, jak to w nocy bywa. kształt był znajomy, ale rozmiar i liczba kończyn jakby mi się nie zgadzały. Może to coś przyszło z ciekawości? Trzeba by dać temu czemuś przyspieszony kurs manier - nauczyciele z przeszkoleniem wojskowym mile widziani. A może to tutejsza atmosfera przyprawia mnie o halucynacje? W każdym razie, póki co, sądzę, że należy zbierać w nocy sprzęt w jedno miejsce i obok stawiać kilku kolesi z giwerami (chyba wam jeszcze jakieś zostały?) Hej, a co z tobą? Problemy z cyberręką? Nie grzeb sobie sam w tych serwomotorach, bo jak sobie zrobisz spięcie neuronowe, to ci już nic nie pomoże. Pokaż mi te mikronarzędzia, pomogę. Czy się na tym znam? A czy ten chodzący silikon ma czym oddychać? No właśnie. Ej, D'Albero, kopnij się do MacLean po zastrzyk przeciwbólowy, a ja tymczasem pójdę po urządzenie diagnozujące, widziałem tam przystawkę do obsługi cyberwszczepów.
Dobra, ty sobie odpocznij, a ja się zajmę tą kończyną. Hmm, przeskaku jemy najpierw połączenia nerwowe... tu wszystko w porządku... może coś nawaliło w obwodzie zasilającym... tak, diagnozer pokazuje skoki napięcia... chyba chip kontrolujący został uszkodzony, odłączenie tej części obwodu powinno załatwić sprawę. No, brachu, z twoją ręką wszystko jest już w porządku. Nie wściekaj się, ale ten twój środkowy palec pozostanie narazie nieruchomy. A, jeszcze tylko przyjacielska rada: uważaj na tych z Ziemi, oni nie lubią, gdy się im wymachuje środkowym palcem przed oczami.
Lanton, sprawdź analizatorem, czy ten robal, którego przed sekundą wygrzebałem, jest zjadliwy. Był szybki, ale mało który zwierzak jest szybszy od głodnego Tautańczyka. Niejadalny? Szkoda, a już się miałem wyrzygać z obrzydzenia.

BRISCOW

- O'Callan, O'Callan! Przynieście dużo drewna, trzeba spalić ciała!
Cholera, mam nadzieję, że mnie słyszał. Słońce już ostro daje, jak tak dalej będzie, to w dzień dostaniemy udaru, a w nocy trzaśniemy z zimna. Przynieście rzeczy zmarłych, połóżcie tu. Co my tu mamy? O, mój zegarek, nawet kilka, zapalniczki i inne duperele. Chcesz czasomierz, Kaktus, hę? Pan Bóg nierychliwy, ale jak się wkurzy, to lepiej być gdzie indziej, chłe, chłe. Co tu jeszcze jest? Glany, tak, biorę je, raz - pasują na mnie, dwa - mam dosyć sandałów; prezerwatywy, mamy tu same cholerne feministki, więc nie sądzę, żeby się przydały, chyba, że są tu też... Reszta to same bzdety, biorę jeszcze tylko chustę na głowę.
Cóż, sądzę, że powinniśmy pozostawić względną swobodę tym niedorozwiniętym emocjonalnie mięśniakom, terrorystom, których Kleofas bije na głowę, i innym nawiedzonym bojownikom o wolność. Ale co do morderstw, a w szczególności gwałtów, to jestem radykalny. Jeśli wiadomo, kto, to trzeba reagować natychmiast, bo inaczej po nas.
Wiesz co, D'Albero, na ciebie też ktoś powinien mieć oko. Szczególnie kiedy jesteś w pobliżu kobiet. Przykro by było, gdybyś zrobił coś głupiego. I skutki byłyby opłakane. Dla ciebie.

LANTON

To było okropne! Silny, bezwzględny facet, który zna każdą moją myśl, który w moją własną głowę wtłacza rozkazy... Psychiczny gwałt - kwintesencja władzy. Peter przerobił tylko moje ciało, ten facet mógłby zmienić mój sposób myślenia, więc potem nic by już nie zostało z prawdziwej Enid. Kiedy byłam sobą? Chyba tylko przez ten miesiąc, jak uciekłam ze śmietniska E-4, bo ojciec znów sprał mnie na kwaśne jabłko Tak, to były czasy, chodziłam sobie po ulicach, kradłam żarcie ze straganów, spałam w parku... Potem spotkałam Petera i jedyne wakacje w moim życiu skończyły się. A teraz to.
Ciekawe, jaki naprawdę ma zasięg. Kiedy się wycofywałam, wyłączył się dużo wcześniej, niż kiedy podchodziłam, podstępny drań. Wiadomo, rudzi są fałszywi. Dobra, Enid, po prostu tak zwany urodzony przywódca, będziesz się trzymać z daleka i tyle. Nie będzie tobą rozporządzał. Nikt tu nie będzie mną rządzić. Nie będę szukać żadnego mostka. Mam gdzieś Petera i szmal za telepatię, wydałam w życiu tyle forsy, że możnaby za to kupić prawdziwą planetę z łazienkami - i co mi z tego przyszło? Teraz będzie inaczej. Żegnaj lalko dużych chłopców. Obudź się, wiedźmo z charakterem, wiem, że tam jesteś.
No, doszłam do jaskini. Zacznę od włosów. Jeśli zaplotę je w warkocz, może dadzą się odpiłować nożem. Co za tępe dziadostwo! O cholera, palec to tnie, a włosów nie chce. Może cążki do paznokci będą lepsze? Jasne, nie ma porównania. Hodowałam te włosy przez trzynaście lat, jak ostatnia idiotka. Teraz koniec, spalę je, albo nie, bo będzie smród, lepiej powieszę na drzewie przed wejściem. Wyglądają jak wąż. Jaka dziwna kora. Oddziera się paskami, ale nie jest wcale krucha, w poprzek nie da się przedrzeć, nada się na sukienkę. Nareszcie ubiorę się jak człowiek. Co to za trzaski?
Są dziwne, rytmiczne i zbliżają się. Ale potwór! Dlaczego nie nadaje? To jakiś fenomen. Nawet się nie skrada. Poluje na mnie, to pewne. Zapomniałam nie myśleć. Zapomniałam pistoletu! Rzucę nożem. Tylko w co? No tak. Spokojnie, niech się zbliży. Jeszcze kawałek Jeszcze nie. Zaraz skoczy. Za chwilę. Rzucić! Upaść w bok! Żyje!!! Na grzbiet. Dusić korą. Nóż, wyciągnąć. Trzymać się. Nożem w szyję. A masz. Jeszcze raz. Odrąbię ci ten łeb. Słabnie. Zdycha? Tak! Już po nim.
O mój Boże! Ale jatka. I ten smród, niedobrze mi, będę rzygać. Cała się trzęsę. Serce mi wali. Dobra, już po wszystkim. Załatwiłam go. Zaszlachtowałam. Dziwne, po zastrzeleniu czegoś zawsze się bałam, że gdybym chybiła, zwierz by mnie dopadł. Teraz się nie boję, chociaż prawie mnie dopadł. Czuję się świetnie. Zaatakował mnie, ja go zarżnęłam, cała jestem uświniona posoką i czuję się świetnie? Odbiło mi? A może to jest właśnie normalne? Strzelanie jest szybkie, może za szybkie? Wyprzedza naturalne emocje, eliminuje je i człowiek odreagowuje strachem, bo nie wie, czy by sobie poradził, gdyby technika zawiodła. Jeden z tych świrów, Nawiedzony, strasznie pluł na technikę. Zachwalał naturę. Czyżby miał rację? Jako całość jego rozumowanie jest chore, ale z fałszywych przesłanek można wyciągnąć prawdziwe wnioski.
Teraz do roboty. Ten zwierzak nie nadawał, to nie przypadek, bo szyję miał dość miękką, aby móc kręcić łbem i korzystać z oczu. Musiał być najgorszym drapieżnikiem na tej planecie telepatów. Cóż, zastąpię go. Utnę mu łeb i zrobię sobie hełm. Jednak adrenalina czyni cuda, skoro taka twarda skorupa wydawała mi się miękka. Ha! To jest szkielet zewnętrzny! Ale fart! Nie ma czaszki w środku, wystarczy wydłubać zawartość i maseczka gotowa. W tym i we wdzianku z liści będę wyglądać jak przebrany za demona szaman. No, szamanka, bo tych buforów żaden łach nie zamaskuje. Przeklęte zachcianki Petera!
Oskrobane, wyczyszczone, wysuszone. Teraz trzeba przetestować. Może się myliłam i to nie zadziała? Poszukajmy jakiegoś zwierzaka. O, tam jest jeden, podejdę do niego, jeszcze kawałek, no, jestem w zasięgu. Nie bój się, mała kulko na patykowatych nóżkach, nic ci nie zrobię. Założę tylko hełm.

RODRIGUEZ

Rura. Ostro zakończona rura. Potrafię tym obracać! Zresztą improwizowany oręż zawsze mi się podobał. Pamiętam, jak wywijałem czymś podobnym, kiedy płatni egzekutorzy zdejmowali naszą jednostkę z wypadówki Dogheimsgard. Coś takiego, użyte w odpowiedni sposób przez odpowiedniego człowieka, zadaje strasznie gówniane rany, a jakie, to już w tej chwili zależy ode mnie, od mojego widzimisię. Kłute, szarpane, cięte.
Przystaję w miejscu, rozglądając się. Za plecami mam krater. O'Callan z grupką ekspedycyjną zostawił mnie nieco z tyłu. Wciąż ich widzę, ale pewnie za moment stracę ich z oczu, bo właśnie wchodzą. No tak, skąd ten dym? Czy może opary? Szare, cuchnące opary. Mocniej ściskam swą niby-broń. Dłonie mi wilgotnieją. Już nie widzę moich towarzyszy. - Cholera, Vincent! Rusz dupę. - Od urodzenia lubiłem gadać sam do siebie, a w izolatce w Trondheim nawyk ten jeszcze nieco się nasilił. - Do diabła, Vincent, zaraz się zgubisz.
Ruszam przed siebie, omijając co większe, ostatnie głazy, pierwsze skupiska popiołu, nadpalone... O rany! To dym! Coś się pali tam, gdzie zniknął O'Callan! Fuck! Fuck! Jesteś baranem, Vincent! Nie ostrzegłeś ich! Chociaż skąd miałeś wiedzieć. Znów idę przed siebie, powoli wtapiając się w szarą mgłę.
- O'Callan! - krzyczę ile sił w płucach. - O'Callan, Gdzie jesteście?! Nie widzę was.
Biegnę, nie zdając sobie sprawy, że dym wokół mnie gęstnieje. Potykam się o coś, padam na resztki spalonego drewna. Krztuszę się popiołem i własną krwią. Wstaję. Podnoszę ten kawałek złomu, który wziąłem ze sterty w kraterze i biegnę dalej, już nieco wolniej. Zdaję sobie sprawę, że w tej gryzącej i duszącej ćmie łatwo zahaczyć nogą o jakiś konar i wyrżnąć w ziemię. Zresztą właśnie to zrobiłem!
Mój rozbity nos krwawi i boli. Znam to uczucie aż nazbyt dobrze. W oddali słyszę jakiś huk. Eksplozja. To potrafię rozpoznać, tylko... co się dzieje? Czyżby jakaś miejscowa artyleria?
-O'Callan! - krzyczę jeszcze raz. - Co z wami?! Słyszycie mnie?! - Ostatnie słowa niemal więzną mi w gardle, bo nagle wybiegam na dosyć dużą, wypaloną przestrzeń. Ściana dymu zawirowała i szybko została za plecami. Delikatna mgiełka niczym welon panny młodej owiewa to, czego jeszcze nie strawił ogień. Moim oczom ukazuje się zwarta, kolczasta, paskudna plątanina powalonych drzew, krzewów i pnączy.
Grzmot. Tym razem niedaleko, po prawej ręce. Drżę. Co z O'Callanem? Co z resztą?
Chwilunia! A to co? - zastanawiam się patrząc w stronę, z której usłyszałem wybuch. Niech mnie. Świecący pień? Nie za dobrze jeszcze widzę. Ten przyprawiający o ból głowy i łzawienie dym. Zapalenie spojówek. Czekam jeszcze chwilę. Zaszklone oczy wciąż pieką, ale mniej. Robię kilka kroków w kierunku błyskającego pnia. Wzrok powoli się wyostrza. To rozżarzony, popękany pniak, z którego coś wycieka. Kucam, odkładając rurę. Dotykam pnia. - laaaaah! Moje palce, ależ gorący. A ciecz? Czuję, że wrze. Pewnie to jakiś sok z tego drzewa. Zaraz, przecież powinien wyparować, a nie... O rany! Vincent, jesteś przecież fachmanem od ładunków wybuchowych. Te eksplozje wokół. Spieprzaj!
Zrywam się na nogi i znów biegnę. Za sobą słyszę narastający huk. Szybciej, szybciej! Kurr... - WOOMP! - Łupnąłem w ziemię tuż przy nietkniętym kawałku kolczastej, poszarpanej zieleni. Coś trzasnęło pod moim ciężarem.
Sapie głośno, leżąc na brzuchu. Na moment odebrało mi oddech. Nic dziwnego, eksplozja odrzuciła mnie na parę metrów. Teraz przynajmniej wiem, że soki tych drzew mają odpowiednie właściwości. Już ja będę potrafił to wykorzystać. Pozostaje wrócić do obozu, zabrać parę osób z pojemnikami na wodę i znów przyjść w to miejsce. Potem zobaczymy.
Leżę przez chwilę dochodząc do siebie, po czym unoszę głowę. Kilka centymetrów od mojej twarzy z gęstwiny krzewów wystają kolce, w tym jeden szczególnie długi. Pięknie. Kumple ze Scomu dobrze mówili: "Jesteś farciarzem, Vincent, zawsze nim byłeś".
Odwracam się na plecy i wybucham śmiechem.
- O'Callan, nie wiem, czy mnie słyszysz, ani jak daleko jesteś, ale wiedz jedno. To ty? - Unoszę się, wspierając się na rękach.
- O'Callan, odpowiedz! - wołam w kierunku ciemnego kształtu wyłaniającego się z dymu przede mną. Wstaję, na wszelki wypadek przyjmując pozycję obronną. - Nie widzę cię dobrze, ale lepiej, żebyś był kimś, kogo znam, bo inaczej będzie po tobie.

KARTA - KAJA-HALAI-TES

DANE:
Imię - brak
Wiek - 21 lat
Wzrost - 153 cm
Pochodzenie: Achmasjana (nie zrzeszona w Federacji), mulatka(?)
WYCIĄG SIECIOWY: brak

ZAPIS: Chyba dotychczas nikt mnie nie myślał! Jestem trochę zawiedziona, ale może to dobrze? Być może rzeczywiście jestem za daleko od grupy, ale ja ich wszystkich myślę wyraźnie, więc nie rozumiem. Ale nie wnikajmy w szczegóły.
Al-Fashir Dova Pradera, popieram cię w całej rozciągłości i właśnie dlatego nie będę cię popierać. Taka już moja achmasjańska dusza. Zresztą pewnie i tak mnie nie myślisz.
Ale ci tutaj, co idą do lasu, mogą mnie już, lub za moment, myśleć. Czy ten z tą wielką gębą na czele grupy to Brian O'Callan? To jest Brian O'Callan? Nie wierzę! Ciekawe, którzy to są ci za nim? Ten babol z łukiem, to pewnie Lhaea. Jak można mieć na imię Lhaea? Zresztą nieważne...
Pokazać im się, czy nie? Mnie tu dobrze, a tak - pewnie mi każą iść do obozu albo gdzie indziej. A może nie? Ale czuję się w tym lesie zupełnie w porządku i dam sobie radę sama, nie potrzeba mi całej tej watahy z Kaktusem na czele.
Cześć, Brian O'Callan! Cześć, Lhaea! Tak swoja drogą to oni nawet do siebie pasują.
Ratunku!!! Co to było?! Na-na-na po-pomoc!
Brian O'Callan, ty też to poczułeś? tak, jakby coś się przeze mnie prześlizgnęło! Ale tu, cholera, nic nie widać w tym durnym lesie! Brian O'Callan, gdzie jesteś?! Zaczekaj! Lhaea!!!
No dobrze, pójdę do obozu. Kaktus, nie gniewasz się za tę watahę? A zresztą gniewaj się! Ja i tak jestem Achmasjanką! Będę się dla bezpieczeństwa ukrywać w pobliżu, ale i tak zrobi ę wszystko, co w mojej mocy, żeby wam obrzydzić życie.

KAKTUS: Jotko, moja droga, kiedy będę mógł chodzić jak człowiek? W życiu nie siedziałem tyle w jednym miejscu. Jeżeli zwiad nie wróci do wieczora, jutro trzeba będzie po nich iść. Odbieram ich stamtąd, ale słabo - zdaje się, że mają rannych. Wszystkim, którzy mają wątpliwości, wyjaśniam sens tego wszystkiego - nie możemy mieszkać w kraterze, bo po pierwsze tu nie ma ani wody, ani opału, ani żarcia, ani przytomnego schronienia. Nie możemy przenieść obozu zbyt daleko, bo po pierwsze mamy rannych, a po drugie wrak to nasza jedyna nadzieja. Ludzie, przecież tam są ładownie pełne sprzętu! Jest żarcie, namioty, baraki, pianobeton, destylarki wodoru i zestawy do uzdatniania wody, odzież, broń, lekarstwa, jakieś pojazdy, łodzie, nawet cholerna polowa stacja telewizyjna!
Musimy wymyśleć jakiś sposób, żeby się do tego dostać. Keric, czy jesteś w stanie wykombinować z tych resztek pamięci, jakie się jeszcze powinny kołatać w systemie, jakiś plan rozmieszczenia ładunku, może listy frachtowe, albo diagram trymowania?
Makaroniarz ma rację - jego przemytnicza dusza podpowiada nam szansę przeżycia. Pozostają jeszcze kapsuły - z tego, co Keric zdobył do tej pory wynika, że najbliższa wylądowała niecałe pięć kilometrów od nas - w trudnym terenie, może dwie, trzy godziny marszu! Jeżeli zwiad się powiedzie i zdołamy do przenieść obóz, to powinniśmy odbyć wyprawę do kapsuły.
Jeżeli ktoś ma lepsze pomysły, niech mówi - nie jestem żadnym cholernym królem! O niczym tak nie marzę, jak osiedlić się gdzieś z boku, na wybrzeżu i zbadać ten ocean. Tyle tylko, że do tego wszyscy musimy w ogóle przeżyć.
Słyszeliście Rodrigueza - na szczycie krateru jest pełno opału, powinniśmy chyba zrobić stos i spalić zwłoki, także te z wraku, które leżą na wierzchu - inaczej grozi nam epidemia. Parszywa robota, ale nie ma rady. Jeżeli Jotka pozwoli mi łazić, to sam się do tego wezmę, jeżeli mi ktoś pomoże - ocipieć można od tego smrodu.
Tylko ostrożnie - te drzewa zawierają jakąś wybuchową substancję - bierzemy tylko małe gałązki. Jeżeli zobaczycie jakichś rannych, zabierajcie ich na dół.

Kaktus miał rację - to parszywa robota - wspinacie się w górę krateru, a potem, w kłębach dymu i żaru, przedzieracie się do strefy powalonych drzew, by wśród rozlegających się z rzadka eksplozji zbierać kolczasty chrust i przenosić go do obozu. Organizujecie łańcuch, w ten sposób każdy niesie kłujące naręcza tylko kawałek drogi i przekazuje następnemu. Macie opuchnięte, załzawione oczy, w gardle drapie od cuchnącego tranem dymu, ale robota idzie prędzej. Rozglądacie się za rannymi i członkami grupy zwiadowczej, ale nie dostrzegacie nikogo.
W odległym krańcu krateru budujecie olbrzymi, bezładny stos, osłonięty głazami i znosicie tam ciała - robota jest jeszcze gorsza niż noszenie chrustu. Niektóre znajdują się w stanie początkowego rozkładu.
Kaktus prosi o przeszukiwanie ciał i zatrzymywanie wszystkiego, na czym są jakieś nazwiska - identyfikatorów, dokumentów, wojskowych naszyjników i bransolet. Kiedy kończycie, stajecie bezładną grupą jakieś trzydzieści metrów od stosu. następuje konsternacja - nikt nie ma ochoty podpalić gałęzi, bo nie wiadomo, jak zareagują - może to wszystko wybuchnie?
Wreszcie ktoś zdobywa się na odwagę i, zbliżywszy się, rzuca płonący, kapiący od cuchnącego oleju kij, po czym pada na ziemię, głową w stronę sterty. Nic się nie dzieje. Za trzecim razem pojawia się ogień, który rozprzestrzenia się gwałtownie w górę stosu, ale nie ma wybuchów. Dopiero po dłuższej chwili, kiedy sok zaczyna kipieć, strzelają w różnych kierunkach strugi fioletowego ognia. Stos płonie.

KAKTUS: Chyba powinienem coś powiedzieć, niech to choć trochę przypomina pogrzeb. To są nasi i zasłużyli przynajmniej na to. Panie, przyjmij naszych braci. Poprzedni świat ich odrzucił, a ten nie przyjął - poprowadź ich w dalszą drogę. Nie znałem ich i nie wiem, czy byli dobrzy, czy źli, ale wiem, że nie dostali nawet szansy.

Słyszysz, że ktoś z tłumu rzuca sentencję pogrzebową Nordskarskich najemników: "Był człowiek, nie ma człowieka - napijmy się". Co zrobimy teraz?

--- --- ---

Plik utworzony: 29-10-1996
Ostatnia modyfikacja: 04-01-2001
Copyright (c) Łukasz Grochal Wojciech Gołąbowski 1996 - 2001