Marcin Jankowski

Kamuflaż

...poprzednia część opowiadania...

    Na hologramie wykwitła nagle plama światła. Komandor zdusił przekleństwo. A już miał nadzieję, że prześpi się chociaż parę godzin.
    - Sir, impuls kompensacyjny na pozycji 239,00 na 11,22. Mamy gości.
    - Widzę - mruknął dowódca. - Rozpoznanie?
    - To nasz, sir. Transportowiec klasy Sirius. Chwileczkę... Mam jego ID: to SFS "Gwen"... Włączył radar kontroli przestrzeni, pasmo K. Nadaje nasz sygnał wywoławczy, sir. Wygląda że nas szuka... Co robimy?
    Gdyby się dało, moglibyśmy kopnąć go w dupę, pomyślał z przekąsem Hevit.
    - Włączyć transponder. Zobaczymy, czego od nas chcą.
    Technik dotknął kilku przycisków, uruchamiając systemy łączności fregaty. Ożyły dwa kolejne ekrany na konsolach mostka i prawie natychmiast ich zielonkawą poświatę zastąpił widok twarzy starszego, szpakowatego mężczyzny w polowym mundurze. Hevit poczuł jak opada mu szczęka - miał przed sobą admirała Walacea Fairclougha, głównodowodzącego 16 Skrzydła Taktycznego Floty Federacji, swojego bezpośredniego przełożonego.
    - Witam komandorze - powiedział spokojnie admirał - Widzę, że nadal dowodzi pan "Polyphemem".
    - Tak jest, sir - wydusił z siebie Hevit. Z zaskoczenia zapomniał że powinien się regulaminowo zameldować. Dopiero kiedy kątem oka zauważył wyprężoną na baczność załogę sam przyjął postawę zasadniczą.
    - Doskonale - Fairclough uśmiechnął się, przez co jego twarz na ekranie straciła na moment kształt i rozpadła się na plamy pikseli. Prosty przelicznik manewrowy "Gwena" najwyraźniej nie mógł poradzić sobie z obliczaniem trajektorii fregaty i kierunkowy nadajnik transportowca źle emitował sygnał. - Proszę się przygotować do przyjęcia promu transportowego.
    - Z "Gwena"? - upewnił się Hevit, chociaż wiedział, że żadnego innego statku w pobliżu nie ma. Potrzebował jednak kilku chwil na uporządkowanie chaosu w głowie - Z jakim ładunkiem, sir?
    - Ze mną, komandorze. Ale nie tylko.
    
    *
    
    Taka właśnie jest Armia, myślał komandor czekając w śluzie "Polyphema" na prom z "Gwena". Najpierw każą chodzić na palcach wokół jakiegoś zapomnianego przez Boga śmietnika, a potem przysyłają latający kontener, który wszystkim w promieniu dwóch milionów kilometrów oznajmia, że wyszedł z podprzestrzeni i jest tutaj. Ciekawe co by zrobili, gdybym nie odpowiedział na sygnał wywoławczy? Pewnie szukali by mnie przez kolejne cztery dni... I czego tutaj chce Fairclough?
    Pokład zatrząsł się lekko, kiedy prom zadokował, przerywając rozmyślania Hevita. Kolorowe świetlne pasy, przesuwające się po wrotach śluzy, zmieniły kolor z oznaczającej próżnię czerwieni na żółć i wreszcie zieleń normalnego ciśnienia. Pierwszy oficer odblokował elektromagnetyczne rygle i gruba, plastalowa płyta z sykiem rozdzieliła się na trzy tafle, powoli chowające się w obramowaniu włazu. Wraz z lekkim powiewem powietrza wtłoczonego w dok, do wąskiego korytarza wpłynął gorzki, ostry swąd rozgrzanego metalu. Hevit skrzywił się; pilot promu za późno wyłączył silniki i przypalił ceramiczno - stalowe płyty podłogowe doku.
    W obramowaniu włazu pojawiło się dwóch ludzi.
    - Baczność! Oficer na pokładzie! - krzyknął Pierwszy, wykonując idealnie regulaminowe oddanie honorów przełożonemu. Mi tak nie salutują, pomyślał przelotnie Hevit. No, ale ja nie mam na rękawie czterech złotych pasków...
    - Spocznij - odezwał się spokojnie Walace Fairclough. - Nadal dobiera pan sobie dobrych ludzi do załogi, komandorze. Cieszy mnie to.
    - Dziękuję, sir - powiedział Hevit, patrząc w oczy Fairclougha. - Staram się, sir.
    Admirał wydał się Hevitowi niższy i starszy, niż go zapamiętał. Polowa, ciemnoszara czapka z dużym daszkiem rzucała długi cień na twarz Fairclougha, podkreślając zmarszczki wokół ust i na policzkach. Siwe, krótko ostrzyżone włosy jeszcze pojaśniały i wyglądały jak posypane popiołem. W normalnym mundurze, z dystynkcjami i złoceniami pagonów Fairclough wyglądał dostojnie; w polowym, ciemnoszarym był tylko stary i zmęczony.
    - To mój adiutant, kapitan Slovic - admirał wskazał towarzyszącego mu mężczyznę. - Mam nadzieję, że znajdzie pan jeszcze jakąś wolną kajutę dla niego, komandorze.
    - Oczywiście, sir. Witam na pokładzie "Polyphema", kapitanie.
    Slovic był wysoki, smagły i chudy jak szczapa. Oczy miał tak nienaturalnie ciemne, że źrenica niczym nie odróżniała się od tęczówki. Hevit był gotów się założyć, że kapitan nosi mikrowyświetlaczowe szkła kontaktowe i nawet w tej chwili analizuje jakieś dane. Komandora zdziwiło jednak co innego - Slovic miał na sobie nie szary mundur floty, lecz plamiasty, ciemnozielony kombinezon piechoty.
    - Na co staremu taki adiutant? - zastanawiał się Hevit. - Co piechociarz może wiedzieć o dowodzeniu flotą?
    Fairclough sięgnął do kieszeni i wyciągnął stamtąd płaski cartridge. Przez chwilę ważył go w dłoni, a potem podał Hevitowi.
    - To jest zestawienie ładunku, który trzeba przeładować z "Gwena". Po zakończeniu przeładunku "Gwen" ma natychmiast opuścić sektor.
    - Tak jest, sir - potwierdził Hevit. - Pierwszy, proszę się tym zająć.
    Pierwszy oficer bez słowa odebrał kasetę z danymi, zasalutował Faircloughowi i zniknął za zakrętem korytarza. Admirał nie ruszył się, przyglądając się Hevitowi.
    - Ile to już lat, Ed, odkąd byłeś moim zastępcą na "Kynesie"?
    - Dziewięć, sir.
    - Dziewięć? Cholera, wydawało mi się, że co najmniej dziewięćdziesiąt - uśmiechnął się Fairclough. - Wiesz, Ed, czasami ci zazdroszczę...
    - Nie narzekam, sir. - Czego on ode mnie chce? Nie przyleciał tu chyba wspominać przed emeryturą dawnych czasów? - Może przejdziemy do pańskiej kajuty?
    - Dobry pomysł - przyznał admirał - Mieliśmy długi i potwornie nudny lot. A w dodatku przez całą drogę nie wolno było palić...
    "Polyphem" nie był dużym okrętem, ale ilość sprzętu i urządzeń elektronicznych, wypełniających jego czarny kadłub powodowała, że korytarze tworzyły prawdziwy, pogmatwany labirynt. Przejście na rufę fregaty, gdzie znajdowały się kajuty oficerskie, trwało dobre dziesięć minut. Przez ten czas Hevit starał się - z uprzejmości - słuchać, o czym mówi Fairclough, ale stary admirał pozornie beztrosko rozwodził się nad niedogodnościami transportowców jako jednostek do transportu pasażerów. Ta gadanina spowodowała, że dopiero po kilku chwilach zwrócił uwagę na Slovica.
    Chudy kapitan szedł, równym, odmierzonym krokiem, nie rozglądając się, ani nie zwalniając tempa. W pewnym momencie Hevit uświadomił sobie, że Slovic nie potrzebuje jego przewodnictwa - szedł przez korytarze "Polyphema", jakby doskonale znał wewnętrzny rozkład pomieszczeń okrętu. Najprawdopodobniej tak właśnie było; mikrowyświetlacze jego soczewek mogły kierować go przez wnętrze fregaty lepiej niż jakikolwiek członek załogi.
    Co jeszcze potrafi ten "adiutant"? - zastanawiał się komandor. Włączyć się w sieć łączności bez terminala?
    Korytarz, którym szli, rozszerzył się w małe, prostokątne pomieszczenie, zamknięte ażurową kratą klimatyzatora. Po obu stronach ciągnęły się krótkie szeregi wąskich, pokrytych białym, matowym plastikiem drzwi.
    - To pańska kajuta, sir - Hevit wskazał jedne z nich. - A to kajuta kapitana Slovica. Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę zawiadomić bosmana Wirgleya. Jest na kanale 4 łączności wewnętrznej.
    - Niech pan zaczeka, komandorze - odezwał się Fairclough. - Chciałbym jeszcze zamienić z panem parę słów.
    - Oczywiście, sir - potwierdził sztywno Hevit, patrząc w jakiś punkt nad głową admirała. - Przejdziemy do mojej kabiny?
    - Myślę, że moja wystarczy - uśmiechnął się Fairclough.
    Kajuty mieszkalne na "Polyphemie" były właściwie maleńkimi klitkami, w których z trudem mieściło się składane łóżko, ciśnieniowy prysznic w plastikowej, przypominającej trumnę obudowie, malutki pulpit i konsola komputerowa. Dwie osoby wewnątrz tego klaustrofobicznego pomieszczenia miały kłopoty z wyminięciem się bez na wpół ekwilibrystycznych manewrów. Hevit spojrzał na łóżko i przyszło mu do głowy, że w kajucie obok Slovic będzie musiał chyba spać na siedząco, bo żeby przy swoim wzroście zmieścił się na krótkim materacu nie mogło być mowy.
    - Pewnie nie byłeś zachwycony ostatnimi kilkoma dniami, Ed? - zapytał Fairclough siadając przy mikroskopijnym biurku. Hevit nadal stał na środku kajuty - zresztą nawet gdyby chciał nie było gdzie usiąść.
    - Załoga jest już mocno zmęczona, sir. Odwołano nas z patrolu na tydzień przed zmianą. Liczyliśmy na kilka dni odpoczynku, a tymczasem... - wzruszył ramionami.
    - Mam nadzieję, że nie daliście się wykryć?
    Hevit z trudem stłumił pogardliwe prychnięcie. Wykryć, też coś, pomyślał. Jak się temu staremu prykowi wydaje, dlaczego nawet z bliska musiał szukać "Polyphema" radarem?
    - Nie, sir.
    - A odebraliście coś z tej... Hitalii?
    - Słucham, sir? - nie zrozumiał Hevit.
    - Hitalia. Tak nazywa się ta planeta. Nieoficjalnie, ma się rozumieć - Fairclough wstał i odwrócił się, jakby szukając panelu widokowego, ale niczego takiego na fregacie oczywiście nie było. Właściwości stealth wymagały gładkiego, jednorodnego poszycia kadłuba. - No więc, odebraliście coś?
    - Nic, sir - Hevit zastanowił się chwilę. - To znaczy nic od czasu wycofania Floty.
    - Nic od czasu wycofania Floty - powtórzył admirał. - Oczywiście, nasłuch jest prowadzony bez przerwy?
    - Tak jest, sir. Chociaż z tej odległości od planety i w takiej pozycji...
    - Możemy coś przeoczyć? - zapytał szybko Fairclough.
    My? Jacy my do cholery? - pomyślał Hevit. Jak na razie to JA dowodzę okrętem.
    - Nie "przeoczyć", sir - powiedział spokojnie. - Możemy po prostu nie odczytać dokładnie sygnału. Za dużo zniekształceń i odbić. A i te "Zeusy" na orbicie nam nie pomagają...
ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 18-01-2001
Ostatnia modyfikacja: 14-02-2001
Copyright (c) 2000 Marcin Jankowski