Marcin Jankowski

Kamuflaż

...poprzednia część opowiadania...

    Komandor włączył swój komunikator.
    - Mostek do Pierwszego.
    - Pierwszy oficer, zgłaszam się.
    - Proszę przyjść na mostek, poruczniku. Natychmiast - powiedział spokojnie Hevit.
    Pierwszy musiał czekać za drzwiami, bo zanim komandor zdążył wyłączyć komunikator, porucznik wszedł do CIB. Hevit podniósł się z fotela.
    - Przejmuje pan dowodzenie okrętem, Pierwszy. Proszę wprowadzić "Polyphema" na orbitę geostacjonarną wokół HIT-1-2 o promieniu - zastanowił się chwilę - dwóch tysięcy pięciuset kilometrów. IDS nadal ma nie widzieć, że tu jesteśmy. Gdyby okręt został zaatakowany, ma pan prawo odpowiedzieć ogniem. Ale tylko wówczas - dodał z naciskiem. - Czy to jasne?
    - Tak jest, sir.
    - Doskonale - powiedział spokojnie Hevit. - Bosmanie, proszę iść na pokład rufowy i sprowadzić do mojej kabiny admirała Fariclougha i kapitana Slovica. Jeśli odmówią, proszę sprowadzić ich siłą, ale żywych i zdolnych do rozmowy.
    - Natychmiast, sir - potwierdził bosman z, jak się zdawało, tajoną satysfakcją. - Wachta za mną.
    Kiedy bosman z dwójką uzbrojonych żołnierzy znikł za drzwiami, komandor wymienił spojrzenia z pierwszym oficerem i nie śpiesząc się wyszedł z CIB. Dopiero kiedy zamknęły się za nim drzwi i nikt z załogi nie mógł go widzieć, prawie biegiem ruszył przez korytarz. Droga do jego kajuty, normalnie zajmująca mu dwie, trzy minuty, tym razem nie trwała nawet trzydziestu sekund. W środku pochylił się i przycisnął wąską, metalową listwę, obramowującą przełączniki ustawiania klimatyzatora. Jedna z płyt na ścianie zamigotała i zblakła, tracąc ziarnistą fakturę plastiku i odsłaniając mały sejf wpuszczony w ścianę kabiny. Wystukał kod cyfrowego zamka i szarpnął za uchwyt. W środku leżało kilka zalaminowanych kopert z tajnymi dokumentami, dysk optyczny z zestawieniem kodów i płaskie pudełko z kluczem do mechanizmu samozniszczenia "Polyphema". Hevit szukał jednak czegoś innego; czegoś co leżało na samym dnie sejfu, przykryte jego zawartością. Wsunąwszy dłoń między koperty i pudełka, wyciągnął kaburę z półautomatycznym gaussowskim pistoletem Steyera. Sprawdził magazynek, przeładował broń i przytroczył ją plastikowymi pasami do prawego uda na wysokości dłoni opuszczonej swobodnie wzdłuż ciała ręki. Kiedy zatrzaskiwał sejf, "Polyphem" zawibrował lekko. Hevit wyprostował się i włączył swoją konsolę. Fregata przestała dryfować i z rosnącą prędkością oddalała się od HIT-1-2-2, wychodząc z jego pola grawitacyjnego. Komandor uśmiechnął się krzywo, dotknął obudowy klimatyzatora, włączając na powrót maskowanie sejfu - i usiadł za zajmującym środek kabiny stołem, twarzą w kierunku drzwi.
    Kabiny na "Polyphemie" były dźwiękoszczelne i Hevit nie usłyszał kroków nadchodzącej piątki ludzi. Dopiero brzęczyk sygnalizatora wyrwał go z zamyślenia.
    - Proszę wejść, bosmanie - powiedział spokojnie, nie ruszając się z krzesła.
    Laminowane plastykiem drzwi rozsunęły się. Ubrany w hełm z opuszczonym wizjerem celowniczym bosman zasalutował zamaszyście (jemu się to wszystko chyba podoba, pomyślał Hevit) i odstąpił krok w bok, odsłaniając Fariclougha i Slovica.
    Admirał wyglądał na jeszcze bardziej zmęczonego i zniechęconego niż przy spotkaniu w doku. Szary nomex mundurowej kurtki prawie nie odróżniał się od koloru jego pomarszczonej, ściągniętej twarzy. Za to Slovic aż kipiał oburzeniem.
    - Co to ma znaczyć, Hevit? - zasyczał pochylając się nad biurkiem - To ma być bunt?! Zdajesz sobie sprawę, że właśnie zostałeś...
    - Uważajcie, co mówicie, kapitanie Slovic - przerwał mu lodowatym tonem Hevit, wstając z krzesła. Żałował że nie jest wyższy; chudy adiutant górował nad nim jak przekrzywiona wieża. - Zwracacie się do starszego stopniem. Wiecie jakie konsekwencje mogą z tego wyniknąć?
    - Może ci się wydaję, że wszystko ci wolno, ale...
    - Panie admirale - Hevit nadal mówił spokojnie - albo sam pan uciszy swojego podkomendnego, albo ja to zrobię. Środkami, które uznam za stosowne.
    Przez chwilę Hevitowi wydawało się, że Slovic rzuci się na niego przez stół. Opuścił rękę i poczuł zimne dotknięcie chropawej kolby Steyera. Uświadomił sobie, że wybrał chyba najgorsze z możliwych miejsc do przeprowadzenia tej rozmowy; gdyby doszło do strzelaniny w ciasnej kabinie, prawdopodobnie on sam byłby pierwszą ofiarą.
    Slovic wyprostował się. Powoli, jakby odpychając plecami jakiś ciężar, zrobił krok do tyłu i stanął koło Fairclougha. Komandor nagle zrozumiał, że Slovic jest fanatykiem i to co wziął za furię było po prostu grą na czas, oczekiwaniem na polecenie od admirała. Slovic zaatakowałby go, nawet gdyby miał za plecami dywizję zmechanizowaną - nie wstrzymało go wcale tych trzech żołnierzy ani Steyer Hevita. Slovic po prostu zabijał na rozkaz, a tym razem żaden rozkaz nie padł.
    - Już wiesz - odezwał się cicho i niespodziewanie Fairclough. To nie było pytanie, tylko proste stwierdzenie faktu. Admirał patrzał na Hevita zmęczonymi szarymi oczami. Oczami które były równie martwe i pozbawione życia, co ciekłokrystaliczne soczewki Slovica. - Nie doceniłem cię, Ed. Myślałem, że zajmie ci to więcej czasu.
    Hevit milczał. Ułożona w głowie oficjalna, regulaminowa formuła która jeszcze kwadrans temu wydawała się doskonałym rozwiązaniem całej sprawy, nagle wydała mu się absurdalna i kretyńska. Admirał na pewno nie był opętanym żądzą zabijania szaleńcem; wyglądał raczej na starego zmęczonego człowieka, który z jakiegoś powodu nagle postanowił zaryzykować wszystko: życie, karierę, przyjaźń. Postanowił zaryzykować - i przegrał.
    - Zaczekajcie za drzwiami, bosmanie - powiedział wreszcie Hevit, siadając z powrotem za biurkiem.
    - Sir... - zaczął żołnierz, ale kiedy zobaczył wyraz twarzy komandora, zrezygnował - Tak jest, sir.
    - Niech pan siada, admirale - powiedział cicho Hevit, kiedy za bosmanem zamknęły się drzwi. - Pan, kapitanie, także.
    - Nie pytasz "dlaczego"? - uśmiechnął się blado Fairclough, kiedy cisza przedłużała się - Nie jesteś ciekawy, dlaczego ten stary idiota chce na kilka lat przed przejściem w stan spoczynku zarobić na dożywotnią kolonię karną? Albo może nawet gorzej?
    Hevit pokręcił głową.
    - Co takiego właściwie wyhodowaliście na tej Hitalii? Jakim paskudnym gównem musi być to coś, żeby trzeba było używać ABRW?
    - Wyhodowaliśmy? - zapytał ze zdziwieniem Fairclough i nagle wybuchnął śmiechem. - Właściwie masz rację, Ed, to co tam jest, rzeczywiście sami sobie "wyhodowaliśmy". Jak to się mówi "na własnym łonie"... I teraz nie ma chyba organizmu, który byłby bardziej niewygodny i szkodliwy niż ci, którzy są tam na dole...
    - Ci?? - Hevit poczuł jak krew odpływa mu z twarzy. - Chcesz powiedzieć, że tam na dole są ludzie?
    - To już nie są ludzie - powiedział ostro Slovic.
    - Wy skurwysyny... - wycedził Hevit przez zaciśnięte zęby. - Prowadziliście doświadczenia na ludziach i teraz chcecie zatrzeć ślady! I ja miałem to dla was zrobić!
    - Nie, Ed - powiedział zaskakująco łagodnie Fairclough. - To byłoby zbyt proste. Rzeczywiście, to był pewnego rodzaju eksperyment... Ale nie my go prowadziliśmy. Postawiono nas w obliczu faktów dokonanych, bez żadnej możliwości wyboru.
    - Nas? - pochylił się gwałtownie do przodu Hevit. - Jakich do cholery "nas"?
    - Armię. Flotę. Całe cholerne wojsko, które jest w Federacji - powiedział Fariclough. - Zaczekaj - podniósł rękę, widząc, że Hevit szykuje się, żeby coś powiedzieć. - Daj mi pięć minut na wytłumaczenie.
    - Pięć minut - warknał Hevit. Wściekłość niemal go dusiła.
    Fairclough wstał. Hevit sprężył się jak do skoku, sięgając pod stołem po broń, ale admirał stanął tylko przy terminalu i wskazał ręką na punkt na ekranie symbolizujący HIT-1-2.
    - To jest Hitalia. Planeta odkryta dwieście dziesięć lat temu przez próbnik zwiadu astronawigacyjnego jakiejś ekspedycji, po której został już tylko numer w archiwach. Sonda nawet nie lądowała, zrobiła tylko kilka radarowych zdjęć, jeden czy dwa widma spektralne promieniowania wzbudzonego atmosfery i poleciała dalej. Planeta miała tlen, azot i wodę, trochę węglowodorów, sporo neonu. Z dużym prawdopodobieństwem można było założyć, że jest na niej jakieś życie. Tylko, że takich planet odkrywało się wtedy dziesiątki. Ekspedycje badawcze leciały do tych najbliższych, a ta była gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc. Wciągnięto ją tymczasowo do locji i zaplanowano misję załogową, gdzieś na pięćdziesiąt lat później. I w końcu ta ekspedycja poleciała. Tyle, że tak duży zasięg miały wówczas tylko wojskowe transportowce, więc część personelu eksploracyjnego nosiła mundury. Po dotarciu na miejsce najpierw wszystko wyglądało zwyczajnie: założenie bazy na orbicie, krótkie wypady promami, wreszcie lądowanie na powierzchni. Potem informacje zrobiły się... dziwne. Wyglądało, że ludzie na planecie oszaleli. Twierdzili, że słyszą głosy, widzą obrazy, potrafią porozumiewać się na odległość bez pomocy żadnych urządzeń... Zrobiła się z tego afera, a że sprawa dotyczyła wojska, szybko ją utajniono. Tamtym nakazano wracać na orbitę i wysłano drugi transportowiec, tym razem z personelem wyłącznie wojskowym. Byli to głównie lekarze, biolodzy, ksenoekolodzy i wszelkie pokrewne profesje, słowem zespół, który miał przeprowadzić gruntowne badania. Zajęło im to prawie rok, podczas którego przychodzące od nich komunikaty brzmiały coraz bardziej fantastycznie. Okazało się, że coś na planecie powoduje, że człowiek, który się na niej znajdzie, zaczyna mieć możliwość komunikowania się z drugim człowiekiem za pomocą myśli. Mówiąc wprost - ci, którzy lądowali, czy tego chcieli, czy nie, stawali się pełnoprawnymi telepatami. I to był właściwie jedyny pewny wniosek do którego doszły te dwie ekspedycje. Kiedy przyszło do ustalenia, co właściwie powoduje tą telepatię - o, to już było tyle hipotez co badaczy. Wiedzieli tylko, że telepatia jest i że można ją ekranować przy pomocy przesłon z ferroelektryków o dużej masie cząsteczkowej. Ustalili też, że telepatia wygasa poza planetą - nie można jej się "nauczyć" i odlecieć w chwale. Początkowo było wokół tego wiele szumu, niektórym marzyła się błyskawiczna komunikacja, innym doskonałe wojsko, które obywa się bez środków łączności i zawsze zna zamiary przeciwnika... Kiedy okazało się, że wszystkie te cuda są możliwe tylko na HIT-1-2, zainteresowanie znacznie spadło. Na wszelki wypadek planeta - nazwali ją w międzyczasie Hitalią - dostała w locji kategorię "00", żeby zniechęcić ewentualnych domorosłych eksploratorów i sprawa przycichła. Ale nie na długo.
    W kilka lat po odstawieniu Hitalii na półkę do władzy zaczęli dochodzić ludzie powiązani z Thanatos Dei. Na początku wzięli się raczej za gospodarkę i politykę, zostawiając w spokoju wojsko, ale w końcu ktoś odgrzebał w jakiejś bazie danych historię HIT-1-2. Początkowo nie bardzo wiedzieli co z planetą zrobić - była tak daleko i tak mało znana, a dodatkowo jeszcze miała tą fałszywą klasę przydatności... Pomysły mieli różne, w większości kretyńskie: chcieli zrobić z niej "swoją" planetę, coś w rodzaju teokratycznego państwa - poligonu treningowego wyłączonego z jurysdykcji Federacji, inni żądali wojskowej blokady czy wręcz zniszczenia Hitalii ładunkami termojądrowymi, jeszcze inni proponowali, żeby przerobić ją na "więzienie" dla nieprawomyślnych członków Sekty. Dużo zachodu kosztowało ówczesne Dowództwo przekonanie Prezydenta - a przez niego Thanatos Dei - że takie grzebanie się wokół HIT-1-2 może tylko zwrócić na planetę niepotrzebną uwagę. Przyznali nam w końcu rację, ale od tego czasu każdy okręt, który leciał gdzieś w okolicę Hitalii miał na pokładzie "wtyczkę" w postaci jakiegoś cholernego sekciarza. Pilnowali nas - to znaczy wojska - bo bali się, że w końcu rozgryziemy tajemnicę telepatii i dobierzemy się im do dupy. I pilnują tak nas do dziś...
ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 18-01-2001
Ostatnia modyfikacja: 14-02-2001
Copyright (c) 2000 Marcin Jankowski