|
HIT '97 - relacja
czyli drugi konwent hitaliański widziany oczyma Niny Liedtke
Oryginał opisu dostępny jest pod adresem http://galaxy.uci.agh.edu.pl/cgi-bin/log2html.cgi?hitalia+log199708+9. Jeśli natomiast pragniesz obejrzeć HIT'97 własnymi oczyma, tutaj jest kilka zdjęć.
W środę, 23 lipca, o 10.30 zjawiliśmy się (Mariusz i ja) na Dworcu
Wschodnim w Warszawie. Lekko nas przeraziły zapowiedzi, które wypluwały
z siebie megafony - coś tam było o kilku wagonach jakiegoś pociągu,
które przyjadą opóźnionym pociągiem jakimś-tam, a dalsze wagony tego
pociągu przyjadą opóźnionym pociągiem jakimś-innym, a reszta tego
rozczłonkowanego pociągu przyjedzie w terminie późniejszym... Na
szczescie pociąg, wiozacy Wojtka/de Falca i Anię przyjechał zgodnie z
rozkładem. Wojtek, jaki jest - każdy wie; Ania natomiast okazała się
niewysoką, krótko ostrzyżoną brunetką, równie sympatyczną i rozsądną
jak Wojtek. W atmosferze wzajemnego zrozumienia z dworca udaliśmy się na
bazar i nabyliśmy zapasy żywności, w przewidywaniu, że w Chełmie ludzie
żywią się kredą i powietrzem... Pewne problemy sprawiła Ani i mnie budka
ze słodyczami, gdyż było tam mnóstwo rodzajow ciastek, wyglądających
bardzo smakowicie. Problemy te rozwiązał Wojtek, który po kilku minutach
wysłuchiwania rozważań w rodzaju "a może delicje, a może wafelki - tylko
które, waniliowe, czy kakaowe, a może te rogaliki z dżemem, o, zobacz, a
te precelki są z makiem" zaczął z zimnym spokojem zamawiać po 20 dag
każdego rodzaju ciastek, które wymieniłyśmy.
Po zakupach udaliśmy się na małe śniadanko, połączone z (nieudaną)
próbą ściągnięcia poczty z konta "GOLABOWS@FIGARO...", oraz (pozornie
udaną) próbą ściągnięcia poczty z konta "NINA@FRIKO...". Na to ostatnie
konto powinien był już dojść mail od redakcji, informujący, kiedy
ta ostatnia zjawi się w Chełmie. Niestety, mail ten szedł po drutach
prawie dobę i dotarł na konto pół godziny po naszym wyjeździe. Tak więc
przez niepotrzebny pośpiech trwaliśmy w niepewności aż do późnej
niedzielnej nocy... ale o tym w swoim czasie.
Wyjechaliśmy zatem - cztery osoby i jeden baaardzo zdegustowany całym
zamieszaniem kot; droga była prosta jak drut i stosunkowo krótka, a
dzięki opisowi Flowera dotarliśmy na miejsce bez najmniejszych
kłopotów. Przed wejściem do budynku czekał na nas komitet powitalny w
osobach:
1) znanego nam Jagera (w ostatniej chwili dostał moją kartkę i dzięki
temu wsiadł do pociągu do Chełma a nie na Hel; wiadomości od Zirbiego
nie dostał),
2) nieznanej nam, skromnej, cichej i nie rzucającej się w oczy
osóbki, która okazała się być cyniczną handlarką narkotyków imieniem
Delilah (poinformowanej o zmianie miejsca zlotu przez Obucha i przez
Flowera; list od Zirbiego otrzymała na chwilę przed wyjazdem do Chełma i
odniosła wrażenie, że facet jest niedoinformowany),
3) nieznanej nam, roześmianej, głośnej i zdecydowanie rzucającej się
w oczy (i uszy) osóbki, która okazała się być Corriną,
4) nieznanego nam, radośnie wyszczerzonego osobnika, który okazał się
być Flowerem,
5) nieznanego nam, patrzącego gdzieś w bok, odzywającego się rzadko i
cicho osobnika, który okazał się być Radkiem/Khorstem, Chełmianinem.
Wszyscy zostaliśmy zakwaterowani na trzecim piętrze, w sąsiadujących
pokojach. Kuchnia i prysznice były na piętrze czwartym, co zapowiadało
przynajmniej trochę ruchu w ferworze dyskusji, natomiast kibel na
piętrze trzecim, co gwarantowało łatwy i wygodny do niego dostęp.
Po chwilowym zamieszaniu, związanym z instalowaniem się w pokojach,
ustalaniem liczby i rodzaju przywiezionych że sobą naczyń, dzwonieniem
do rodzin, celem poinformowania ich, że w całości dotarło się na miejsce
itp. czynnościami przystępujemy do dyskusji... no, niezupełnie
merytorycznej. Przez dłuższy czas wymieniamy wrażenia i opinie nt.
osobnika zwanego Zirbym, listów przez niego rozsyłanych, sensowności
umieszczania ogłoszenia w Fenixie, a zwłaszcza powodu nieobecności
wzmiankowanego Zirbiego w Chełmie. Po ustaleniu, że Zirby najpewniej
czeka w Helu na nieszczęśników, którzy tam przyjadą i zjawi się w
Chełmie później, odkrywamy, że jest wpół do szóstej i zaraz zostaną
zamknięte sklepy. Czy potrzebujemy czegoś ze sklepu? Właściwie to nie,
ale jutro Flower zjawi się dopiero po pracy, wiec dobrze by było,
żeby pokazał nam okoliczną infrastrukturę.
Podczas zwiedzania przybytków handlu dowiadujemy się, że Radek będzie
wpadał do nas nieregularnie, gdyż mimo, że są wakacje, ma obowiązki w
kościele, gdzie jest ministrantem. Obowiązki obejmują otwieranie
kościoła o jakiejś zwariowanej porze (szósta rano czy coś koło
tego), sprzątanie i coś tam jeszcze... cóż. Jeśli ktoś niebawem
rozpoczyna studia teologiczne, to widocznie musi robić takie rzeczy.
Przyjmujemy zobowiązania Radka do wiadomości i na pociechę kupujemy
sobie trochę napojów wyskokowych.
Po powrocie przechodzimy wreszcie do dyskusji merytorycznej, czyli
ustalania, gdzie obecnie się znajdują i co robią nasze postacie, który
właściwie mamy dzień po katastrofie (szósty!), jak wejść do wraku i po
co w ogóle do niego wchodzić, jaki jest zasięg telepatii i podobnych
problemów, które już sto razy były wałkowane na liście dyskusyjnej, ale
najwyraźniej są nie do uniknięcia...
Następnego dnia po śniadaniu wyruszamy na zwiedzanie miasta. Oprowadza
nas Radek, który załatwił część swoich obowiązkow i od jakiejś
nieprawdopodobnej pory siedział u Jagera. Jager, jak się okazuje, budzi
się najwcześniej ze wszystkich, a co więcej - ma o bladym świcie
energię/ochotę potrzebne do głośnego czytania istniejących zapisów i
robienia nowych. Wszyscy pozostali są normalni; jeśli ktoś przemyka
korytarzem przed jedenastą rano, to przyspiesza na dźwięk głosu Jagera,
wydobywający się zza drzwi jego pokoju... jeszcze by ucapili człowieka i
kazali mu konstruktywnie myśleć o takiej porze... brr!
Chełm okazuje się miłym, pełnym zieleni miasteczkiem o niskiej
zabudowie i niskich cenach - zwłaszcza na bazarze. Nasze obawy odnośnie
zaopatrzenia w artykuły spożywcze nie potwierdzają się - można tu kupić
wszystko, co jest potrzebne, nawet chleb tostowy, choć tego ostatniego
trzeba czasami trochę poszukać. Zwiedzanie kończymy w podziemiach
kredowych - głównej atrakcji turystycznej miasta. Podziemia są chłodne
(+9 st.C), wilgotne i ciemne; rozświetlają je (z rzadka) lampy
zamontowane w ścianach na wysokości ok. 20 cm od podłogi i latarki,
rozdane przed wejściem niektórym uczestnikom wycieczki. Wąskie
korytarzyki zakręcają w niespodziewanych miejscach, podłoże jest śliskie
i nierówne, pełno tu jest schodów i pochylni, a wszystkie prowadzą w
dół, w dół, i w dół... Miejscami korytarz, którym idziemy, zwęża się
tak, że może nim iść tylko jedna osoba, najczęściej jest szeroki na dwie
osoby; gdzieniegdzie trzeba uważać na głowę, bo sufit się obniża.
Kiedy już dostatecznie nasiąknęliśmy atmosferą tego miejsca,
docieramy do "komory" - ślepego korytarza, trochę wyższego i szerszego
niż normalne. Cała grupa mieści się w nim dość swobodnie, lecz jesteśmy
trochę zdziwieni, bo nie ma tu nic do oglądania; jest za to do
wysłuchania opowieść przewodnika o duchu Bieluchu, opiekunie tych
podziemi... a potem gasną wszystkie światła i pojawia się duch we
własnej osobie. Serio! Najpierw widać czerwone oczy, które świecą w
ciemności, a potem pojawia się błękitna szata, również świecąca. Szata
nie dotyka do podłoża - o ile można to ocenić w ciemności - a kiedy duch
się porusza, wygląda to tak, jakby płynął ponad ziemią. Jest oczywiście
w pewnej odległości od nas, lecz gdy w pewnym momencie szata gaśnie, a
czerwone oczy zbliżają się do nas nagłym skokiem, wszyscy odruchowo
cofają się o krok. Zdecydowanie duch jest pierwsza klasa... tylko czemu
gada tak dydaktycznie? Gdyby nie to... no ale cóż, reklama dźwignią
handlu. Niestety.
Oprócz ducha w podziemiach nie ma wiele do oglądania. Jakaś studnia,
głęboka na 16 metrów, obok niej drewniane wiadro, jakiś manekin w stroju
górnika kredy, jakieś ozdoby kobiece z mosiądzu i szkła... może to i
lepiej, że trasa liczy tylko 1,5 km a nie pełne 15 km, czyli tyle, ile
wynosi zbadana część korytarzy? Zwłaszcza, że +9 st.C to jednak niewiele
i po godzinie zdecydowanie robi się nam zimno. Po wyjściu na
powierzchnię wydaje się nam, że panuje tu upał; wrażenie mija po
dłuższej chwili i znów jest po prostu ciepło.
Obiad jemy w sali szkolnej z tablicą. Na tej tablicy niebawem
pojawiają się mapy: plan miejsca katastrofy - widok ogólny, obejmujący
całe terytorium, o którym coś wiemy; plan nieco szczegołowszy, na którym
zaznaczamy miejsca pobytu poszczególnych postaci; no i plan polany
Jagera, rysowany przez niego osobiście. Ten ostatni plan bardzo mnie
śmieszy, czego, jako jedyna przedstawicielka anarchistów, bynajmniej nie
zachowuję dla siebie. Ktoś musi tym stukniętym kaktusowcom przemówić do
rozsądku, no nie? Nie mam nic przeciwko temu, że polana jest długa na
100 metrów i że strumień przecina ją wzdłuż, ale czemu jest taki
szeroki? To jest STRUMIEŃ! Widzieliście kiedyś strumień? A wiecie, czym
się różni od rzeki? STRUMIEŃ, ludzie, STRUMIEŃ... to nie Amazonka. Ma 4
km długości, licząc od źródeł do bagna, a polana jest mniej-więcej w
połowie jego długości, to jaki może być szeroki, waszym zdaniem? Pięć
metrów??? No, nie. Trzymajcie mnie, bo padnę ze śmiechu. Pięć metrów?
Czemu nie pięćdziesiąt? Moim zdaniem on jest szeroki na metr. Jeden
metr. Góra metr dwadzieścia, w szerszych miejscach, ale tam jest z kolei
płytszy. A jaki może być głęboki, waszym zdaniem? Pół metra? No, żeby
nie czasem! Ma ze dwadzieścia cm, najwyżej. W węższych miejscach
trzydzieści... no, czterdzieści, niech wam będzie, ale to tylko
gdzieniegdzie. No właśnie. To teraz mi powiedzcie, czemu zeriba jest
tylko z jednej strony strumienia? Traktujecie te trochę wody jak fosę? A
w ogóle, zeriba jest na całą długość polany, to znaczy ma 100 metrów,
jeśli się nie mylę? Kiedy wyście to zbudowali? Pamiętacie, że zeriba
jest wysoka na 2 metry, mam nadzieję? Wychodzi 200 m^2 zeriby, a
właściwie płotu, równoległego do strumienia. Urobiliście sobie ręce po
łokcie, a każdy zwierzak, który tylko zechce, przeskoczy strumień albo
przejdzie przez niego mocząc sobie trochę nogi i zrobi z wami, co
zechce. Hehehe!
No dobra, pomyślmy konstruktywnie. Zeriba musi otaczać obóz ze
wszystkich stron, przy czym aby osiągnąć najkorzystniejszy stosunek
obwodu do powierzchni, powinna mieć kształt koła. Wielkość? A ilu was
tam jest? Bo moim zdaniem zeriba otacza tylko niezbedne miejsce do
spania. Jesteście stłoczeni jak śledzie w beczce, no niestety, bycie
kaktusowcem ma wiele wad... właściwie same wady. To ilu was tam jest?
100 osób? W szpitalu może być góra 30 osób, bo inaczej nie obrobicie się
z nimi... niektórzy pacjenci już w miarę na chodzie, ale zeriby budować
nie byli w stanie, nie mogą też polować. No, OK, _taka_ zeriba wygląda
już dużo rozsądniej... (Teraz mi się przypomniało, że kibel od początku
był POZA zeribą i to w pewnym oddaleniu, "żeby nie śmierdziało w
obozie"; czyli w nocy albo załatwiają się na terenie obozu, czego
przecież chcieli właśnie uniknąć, albo wychodzą poza zeribę... w nocy,
hihi, to właściwie po co im ta cała zeriba?)
A wracając do strumienia, moim skromnym zdaniem wyłapaliście już z
niego wszystkie ryby, z takimi dziesięciocentymerowymi włącznie. Ten
strumyczek nie wyżywi 100 osób przez więcej niż dwa-trzy dni, a tyle
właśnie chyba minęło.
Kolacja... Po kolacji chwila odprężenia przy kartach. Co to było...?
Remik albo makao. Te dwie gry cieszyły się niesłabnącym
zainteresowaniem, a do brydża nie było chętnych, niestety...
Przez następne dni realizowaliśmy praktycznie stały "plan dnia":
otwarcie oczu około 10-11, śniadanko każdy we własnym zakresie, wyjście
"na miasto", zrobienie zakupów, obiad, przystąpienie do dyskusji około
szóstej wieczorem. Nie było pogody, żeby wybrać się nad jeziorko Białe,
za to raz pojechaliśmy do Flowera. Na miejscu zjedliśmy obiad,
odetchnęliśmy świeżym wiejskim powietrzem i obejrzeliśmy dwa filmy na
wideo. Wyżywienie ogólnie było zadowalające; nikt nie głodował, bo
obiady były obfite, a tosty na kolację cieszyły się dużym wzięciem.
Dyskusji było wiele, lecz dotyczyły głównie zapisów, powstających na
bieżąco, więc nie mogę ich tu chyba przedstawić. Istotne ustalenia były
następujace: trzeba "uruchomić" postacie, które dawno się nie odzywały.
Pomysł podsunęła mi telefoniczna rozmowa z Yoshim, który mocno się
zastanawiał, czy aby jest sens, żeby się odzywał "po takiej długiej
przerwie", skoro "właściwie musiałby zaczynać od początku". Ponadto -
nie ma sensu, żeby w kilku zapisach kilka postaci prosiło o pomoc np.
Obucha, z czego potem wynika, że tenże robi pięć rzeczy w pięciu
miejscach naraz, skoro można odwołać się do postaci, o których wiadomo,
że są gdzieś w okolicach polany. A może autorzy się zachęcą i zaczną
znowu pisać? To byłoby coś w rodzaju "zachęt" redakcji, a przy tym
lokowałoby od razu postać w konkretnym towarzystwie i przy konkretnej
robocie... Zestawiliśmy listę postaci, którymi "można grać" i od razu
pojawiły się konkretne pomysły, co można z nimi zrobić:
BRISCOW, NATCHNIONY - Flower znalazł misia Kleofasa, zgubionego przez
Briscowa; ewentualnie zobaczył golasa, rozpruwającego rzeczonego misia w
poszukiwaniu elementów zrobotyzowanych.
BARBARZYŃCA, JEAN J.G. - nie można ich marnotrawnie zabijać. Jeśli
już, to niech mają w pyskach/rękach zielsko/mięso, które ich otruło.
Albo niech się topią w bagnie, zaznaczając tym samym szczególnie
niebezpieczne miejsce. Albo niech się otrują wodą z jakiegoś jeziorka.
Albo niech ich pożre kleisty mech (który, nota bene, obrasta klif a nie
step - wiadomość od redakcji).
CLOUDAC - w ramach przegranej w ramach jakiejś gry z Kane'm robi
teraz coś pożytecznego... może buduje szałasy?
DIVANE - naćpał się czymś podejrzanym (może lekarstwami Corriny?) i
nieprzytomny wylądował w szpitalu, u Delilah.
DOMAN, GREEN, KEDLAW - zostali zarezerwowani przez de Falca do
transportu mięsa/kości mastodonta (ubitego przez Lhaeę) na polanę.
KERIC - leży w szpitalu. Pojawiła się idea, aby nazywać go "łysolem",
ot tak sobie, bez twierdzenia, że wyłysiał w następstwie wypraw do
wraku. W końcu mógł być łysy już przedtem, no nie?
KANE - zarezerwowany przez Jagera, bo wzywał Jagera i Hosodę na "sąd
boży".
LEWANDOWSKY - przydzieliliśmy mu odpowiedzialne zadanie pomagania
głównemu kucharzowi, którym, jak wiadomo, jest D'Albero. W końcu mistrz
kuchni nie może zajmować się wszystkim od podstaw, potrzebuje pomocnika
do obierania warzyw, oprawiania mięsa itp. czynności. Lewandowsky jako
hacker nie zna się zapewne na polowaniu ani nie ma postury do ciężkich
prac fizycznych, no to będzie kuchcikiem. Właściwie kuchcików przydałoby
się jeszcze paru - 100 osób potrzebuje mnóstwo jedzenia, a dochodzą
jeszcze ranni, których trzeba karmić.
SARA MacLEAN - nie odzywa się od jakiegoś czasu, ani chybi dlatego,
że romans z D'Alberem doprowadził autora do trudnego momentu. No to Sara
MacLean zasuwa w szpitalu na zmianę z Delilah. Jest chirurgiem, więc co
by mogła robić innego? A na dwie osoby w szpitalu jest aż nadto roboty,
bo doba, jak wiadomo, ma 30 godzin.
Niki TRAK - może coś z nią zrobi Corrina. Brak konkretnych
pomysłów... No, może poza tym, żeby porwał ją Takahashi. Kiro nie będzie
pisać do Hitalii - Corrina rozmawiała z nią na ten temat na Orkonie.
YOSHI - trzeba coś wymyślić.
SMARTOWSKI - skądinąd wiadomo, że nie żyje. Może otruł się czymś, jak
Barbarzyńca?
Czy kogos pomineliśmy? Inne pomyśly i propozycje?
Redakcja pojawiła się w Chełmie w nocy z niedzieli na poniedziałek,
około pierwszej w nocy. Właśnie kończyliśmy ostatnią partyjkę remika i
tylko dzięki temu nie spaliśmy. Wieści od redakcji są rozliczne. Przede
wszyskim Hitalia się nie kończy. Planowanie "zakończenia gry" było
związane z tym, że przez dwa miesiące przychodziło bardzo mało zapisów,
ledwie tyle, żeby zrobić odcinek. Teraz się polepszyło. Fenix ukazuje
się z opóźnieniem i właściwie jedynym sposobem, żeby to zmienić, jest
wypuszczenie numeru podwójnego. Takiego, jak dotąd, nie było i redakcja
się waha. Ponadto zmianie uległa drukarnia. Dotychczas drukowali w
Białymstoku, a teraz będą drukować w Szczecinie. Odleglość drukarni od
Warszawy nie ma wpływu na opóźnienia, bo od razu z drukarni nakład idzie
do spedycji Ruchu i innych, mniejszych dystrybutorów.
Hitalia NIE jest "planetą śmierci". Pojawiające się na obrazkach
potworki stanowią ok. 10% flory i fauny Hitalii; poza nimi istnieją też
normalne żyjątka. Grafik wkurza redakcję tak samo, jak nas. Kleisty
mech, na przykład, absolutnie nie miał trawić piasku ani skał, jest to
wymysł rysownika. Wszystkie zwierzątka/rośliny wymyślane przez redakcję
mają sensowną budowę i funkcje, a to, co robi z nimi rysownik na
podstawie tych opisów, woła o pomstę do nieba. Niestety, z grafikami
jest problem, gdyż jest to rozpaskudzone towarzystwo, które, ogolnie
rzecz biorąc, robi łaskę, że w ogóle cokolwiek rysuje, zamiast trzaskać
fuchy dla agencji reklamowych, co jest ich głównym, znacznie bardziej
opłacalnym zajęciem.
Pomysł "grania" postaciami, które dawno się nie pojawiały, został
przez nadred. zaakceptowany, pod warunkiem, że nie będziemy przeginać
pały i robić z nimi czegoś, czym autorzy mogliby poczuć się urażeni;
głównie chodzi o to, żeby nie wydzwaniali do redakcji z pretensjami.
Ponadto redakcja powtórzyła po raz sto pięćdziesiąty ośmy swoje
główne wymagania: zapisy mają być sensowne, logiczne, ciekawe,
rozwijające akcję, itd., itp.
Z nowości: pojawi się niebawem faszysta, który będzie chciał "robić
porządek" na polanie. Kaktus go stłamsi i wyśmieje. Ponadto w nowych
zapisach pojawiło się kilka pomysłow zdobycia soli. Więcej redakcja nie
pamięta, bo to było dawno robione.
Kaktus nie odzywał się ostatnio, bo łaził dookoła i robił rozeznanie
terenu. W najbliższym numerze powróci i zarządzi sąd nad O'Callanem. To
był ostatni wypadek, że ktoś kogoś zatłukł i potem twierdzi, że to była
samoobrona. (Nie wiem, co Kaktus poradzi, jeśli coś takiego się powtórzy
- czy nie będzie prawa do samoobrony?) Wszyscy kaktusowcy będą wezwani
do wypowiedzenia się na temat tego wypadku, a potem, za numer-dwa,
Kaktus wyda wyrok. Uwaga: nie wszyscy musieli odbierać dokładnie to, co
się działo między Rodriguezem a O'Callanem; jeśli ktoś był daleko i
zajmował się akurat czymś innym, to mogły go dochodzić tylko jakieś
oderwane myśli i wcale nie musiało z nich wynikać, kto atakował. Czy są
naoczni świadkowie? Bo istnieje też mozliwość, że O'Callan powtarzał
sobie w myślach, że się broni, a tak naprawdę atakował. Dlatego jest ten
sąd.
Ponadto Kaktus obejrzał mastodonta, zabitego przez Lhaeę. Wielka kupa
mięsa leży niedaleko obozu, padlinożercy ją obżeraja, a nikt z
kolonistów nie raczył ruszyć czterech znaków ASCII, żeby coś z tym
mięchem zrobić (wolą łowić rybki, hihi)... a ono już zaczyna się psuć.
Kaktusowi się to nie podoba. Do polowania każdy się rwie, a kto ma potem
robić brudną i ciężką robotę przy oprawianiu i transporcie mięsa?
Krasnoludki? Pomyślcie o tym, zanim niebacznie upolujecie następnego
mastodonta.
Acha - redakcja widywała w życiu swoim szerokie i głębokie
strumienie, w związku z czym strumień w okolicach polany może mieć 3 m
szerokości i być głęboki na pół metra. Cóż... Nie potopcie się.
I tym optymistycznym akcentem chwilowo kończę relację z Chełma. Jak
sobie coś przypomnę, to dopiszę. Jak uczestnicy sobie coś przypomną,
niech też dopisują, to się to zbierze razem i wyśle paru nieobecnym,
którzy chcieli przyjechać.
|
 |