Marcin Jankowski

Interes z "Metysem"

...poprzednia część opowiadania...

*

    Następnego dnia wieczorem, kiedy obchodziłem pierwszy poziom upraw, zaczepił mnie jeden z techników, naprawiający coś w skrzynce bezpiecznikowej kopuły.
    - Szef cię szukał.
    - Pattenden? - zdziwiłem się. - A po co?
    - Nie wiem - wruszył ramionami. Włożył na swoje miejsce jakąś płytkę i zatrzasnął metalową pokrywę. - Ale wyglądał na wkurzonego.
    Przebiegłem w myślach wydarzenia ostatnich dni, ale nie znalazłem nic, co mógłbym uznać za powód do wędrowania na dywanik do przełożonego. Pewnie znowu Federacyjni przysłali jakieś idiotyczne zarządzenie, które trzeba będzie wcielać w życie...
    Gabinet Genszera były zamknięty. Nacisnąłem sygnalizator i po sakramentalnym "wejść" otworzyłem drzwi. Genszer siedział za swoim wielkim biurkiem, przy którym wydawał się jeszcze mniejszy niż w rzeczywistości. Kilkanaście razy proponowałem mu już, żeby zmienił wyposażenie pokoju, ale uparł się i nie chciał nawet słyszeć o mniejszym pulpicie. Obok "lotniskowego" biurka stał Tom Scalisi, nasz stacyjny informatyk.
    - Dobry wieczór - powiedziałem zamykając za sobą drzwi. - Podobno mnie szukałeś.
    - Zgadza się - stwierdził Pattenden. - A ty znowu nie masz przy sobie pagera.
    Pomacałem kieszeń. Faktycznie, zostawiłem gdzieś mojego "piszczka", ale żeby szukać mnie z tego powodu przez personel...
    - Będę go przypinał na łańcuszku do paska - skrzywiłem się. - A oprócz tego o co chodzi?
    - Wysłałeś wykazy frachtowe dla najbliższego transportu?
    - Tego za trzy dni? Jakoś tak przed wczoraj, czy nawet wcześniej.
    - A ładunek?
    - Oplombowany jest w magazynie towarowym... O co chodzi?
    Genszer i Tom popatrzyli po sobie.
    - Nie próbowałeś robić jakiś zmian po wysłaniu? - zapytał Scalisi
    - W czym? I po co? Zaraz, powiecie mi w końcu w czym rzecz?!
    - Ktoś grzebał w zastrzeżonych danych Stacji - powiedział Genszer, wstając i podchodząc do okna
    - Włam? - zdziwiłem się.
    - Raczej próba włamania - stwierdził informatyk. - Nasz niedoszły złodziej, próbował odczytać i skopiować listy frachtowe, ale nie udało mu się przebić przez wewnętrzne zabezpieczenie i tylko narobił alarmu.
    - Pewnie jakiś gówniarz, co to naoglądał się holofilmów i uważa się za hackera - skrzywiłem się.
    - Nie bardzo - powiedział spokojnie Tom. - Połączenie było z terminala w Stacji, z konta roboczego przez sieć wewnętrzną.
    - Ktoś z zatrudnionych? - spytałem z niedowierzaniem.
    - Niekoniecznie u nas. Mógł to zrobić ktoś od nas, ale równie dobrze ktoś z Kirova albo Kooh-I-Noor. Dostęp do terminali ma prawie każdy.
    - Pewnie jakiś głupi dowcip - stwierdziłem. - Po co ktoś miałby kraść wykazy... - urwałem nagle.
    Hobday! - olśniło mnie. - Zrobię mu z mordy basen! - pomyślałem z furią.
    - Na wszelki wypadek zmień swoje hasła - Genszer najwyraźniej nic nie zwrócił uwagi na moje niespodziewane zamilknięcie. - Zawsze to utrudni trochę takie "dowcipy" w przyszłości.
    - Nigdzie więcej nie próbowali się włamać? - spytałem Toma.
    - Nic nie znalazłem. Wygląda, że ktoś spłoszył się przy pierwszym podejściu i nie próbował niczego więcej. Ale na wszelki wypadek w nocy przeskanuje całą bazę danych.
    Pożegnałem się i wyszedłem. Byłem tak wściekły na tego cholernego kombinatora Hobdaya, że o mały włos nie wysadziłem drzwi do jego kwatery z futryny. Dopiero po trzeciej serii łomotów w plastikową płytę zauważyłem błyskającą wokół zamka linię czerwieni oznaczającą blokadę z zewnątrz.
    Przestałem wyżywać się na drzwiach i zacząłem myśleć. Hobday chciał sprzedać swój "prototyp" komuś spoza planety. Gdzie na tym zadupiu można najłatwiej znaleźć kogoś przyjezdnego? W kantynie na lądowisku.
    Pożyczenie łazika i dojechanie do New Caledonia zajęło mi piętnaście minut. Przez ten czas moja złość nieco opadła i do kantyny wszedłem bez otwierania drzwi kopniakiem, choć oczyma wyobraźni nadal widziałem Hobdaya leżącego na ziemi i wypluwającego zęby. Rozejrzałem się po ciemnym wnętrzu.
    Harland Hobday siedział w najdalszym od drzwi kącie sali, nerwowo próbując nie rzucać się w oczy. Dopadłem do jego miejsca w trzech krokach, notując z mściwą satysfakcją, że na mój widok cokolowiek zbladł. Pochyliłem się nad nim i złapałem go za koszulę pod szyją.
    - Zrób jeszcze raz coś takiego, a osobiście urwę ci łeb i nasikam do szyi - wycedziłem z tłumioną pasją.
    - Ja nic... tylko... - zaczął jąkać się, gapiąc się na salę.
    - Nic? No więc posłuchaj, Hobday. Dopóki handlujesz kradzionym towarem na własny rachunek nic mi do tego. Ale jak zaczynasz wpieprzać się w moją pracę, to dla własnego bezpieczeństwa zacznij mnie unikać. Dotarło?
    - Dotarło, cholera... Puść mnie, Coreder, oni tu idą... - sapał, patrząc gdzieś za moje plecy i próbując uwolnić się z mojego uchwytu.
    - Oni? Jacy "oni"? - puściłem jego ubranie i odwróciłem się.
    Ta para musiała tu wejść zaraz po mnie, bo kiedy brałem Hobdaya za klapy nie widziałem ich. Mężczyzna miał na sobie matowy, grafitowego koloru garnitur i taki sam krawat założony na śnieżnobiałą koszulę, co pasowało do jego szczurzej twarzy jak pięść do nosa. Ostrzyżone na jeża włosy miał nasmarowane jakimś specyfikiem, który powodował, że sterczały sztywno jak druciki. Patrzał na mnie z wąskimi, bladymi wargami wykrzywionymi w coś pomiędzy krzywym uśmiechem a pogardliwym grymasem. W ręku trzymał torbę z laptopem, ozdobioną absurdalnie kolorowym i krzykliwym symbolem Jin-Jang. Zmierzyłem go wzrokiem i przeniosłem spojrzenie na kobietę. Była wysoka i nienaturalnie blada, co widać było nawet w półmroku knajpy. Ubrana w kurtkę z jakiegoś zmieniającego kolory materiału, ginęła na tle ciemnej ściany. Palce skrzyżowanych na piersi rąk miała zakończone długimi, grubymi igłami o błyszczących końcach. Jej twarz nie wyrażała absolutnie nic, a oczy miała nieruchome jak u woskowej figury. Gdyby nie lekko unoszący się w rytm oddechu tors, wziąłbym ją za drogiego i dobrze wykonanego androida. Na czole miała podobny jak na torbie mężczyzny symbol, ale złożony tylko z czerni i bieli. Kobieta najwyraźniej blokowała mi wyjście i nie wyglądało na to, żeby miała zamiar się odsunąć.
    - Witam, panie Desaix. Niech pan siada - usłyszałem z tyłu nerwowy głos Hobdaya i odgłos odsuwanego krzesła. Nieznajoma przekręciła odrobinę głowę, kierując swoje nieruchome jak obiektywy oczy na Harlanda.
    - Mieliśmy rozmawiać w cztery oczy, Hobday - Desaix miał szeleszczący, jakby lekko znudzony głos. - Nie przypominam sobie, żebyśmy umawiali się na towarzystwo.
    - Wie pan jak to jest, panie Desaix... O interesy trzeba ciągle dbać i niekiedy brakuje czasu.
    Odwróciłem się na pięcie.
    - A ja z kolei Hobday, nie przypominam sobie, żebyśmy mieli jakieś wspólne interesy - stwierdziłem spokojnie.
    Harland Hobday zbladł jeszcze bardziej i przełknął ślinę. Nerwowo poprawił się na miejscu i próbował roześmiać, ale wyszło mu coś przypominające raczej zduszony kaszel.
    Desaix uniósł w górę rzadkie, ciemne brwi i popatrzył na mnie z jeszcze bardziej nieokreślonym grymasem niż poprzednio.
    - A więc co pan tu robi? - zapytał.
    - Mówiąc wprost, przyszedłem dać panu Hobdayowi w pysk - uśmiechnąłem się zimno. - Ale widzę, że jest chwilowo zajęty, więc nie będę mu przeszkadzał. Jeszcze na pewno znajdzie się niejedna okazja. Żegnam.
    Desaix patrzał ma mnie przez dłuższą chwilę, a potem niedbale machnął ręką i nieruchoma dotąd kobieta odsunęła się, robiąc mi przejście. Kiedy odchodziłem czułem na plecach jego spojrzenie. Wychodząc z kantyny spojrzałem za siebie. Desaix pochylony do przodu słuchał tego, co mówił pośpiesznie Hobday, a ten przez cały czas nerwowo rzucał okiem na stojącą o krok od stolika dziewczynę w maskującej kurtce. Skrzywiłem się i wyszedłem na zewnątrz. Miałem złe przeczucia.
    Otwierając drzwi łazika zawahałem się. Hobday był kawałem drania, ale trzeba przyznać drania skutecznego. Jeśli zdołał przekonać kogokolwiek, że jego zdobycz jest coś warta, będzie robił wszystko, żeby sfinalizować transakcję. Problem polegał na tym, że najwyraźniej planował mnie włączyć w przedsięwzięcie, a na to zupełnie nie miałem ochoty. Trzasnąłem drzwiami jeepa i ruszyłem do budynku Kontroli.
    O tej porze korytarze były prawie puste. Wsunąłem swoją kartę ID w czytnik przy metalowych drzwiach z napisem "Centrum operacyjne" i wszedłem w klimatyzowaną, rozświetlaną tylko poświatą monitorów i ekranów radarowych ciemność.
    Nie lubiłem tego pomieszczenia. Nie mógłbym przebywać kilkanaście godzin dziennie w prawie całkowitym mroku, bez możliwości choćby chwilowego wyjścia na zewnątrz. Pod przejrzystą hodowlaną kopułą miało się wrażenie przestrzeni i - pomimo ogromu habitatu - lekkości. Tutaj czułem się jak zamknięty w piwnicy. Z wygodnymi fotelami, klimatyzacją i doskonałym wyciszeniem, ale jednak piwnicy.
    Korzystając z fosforyzujących oznaczeń wtopionych w podłogę podszedłem do sekcji łączności. Technicy przy pulpitach wyglądali na tle ekranów jak sylwetki z teatru cieni. Delikatnie popukałem w ramię jednego z nich.
    - Cześć Sylvia - powiedziałem cicho, kiedy odwróciła głowę. - Znajdziesz dla mnie parę chwil?
    - To ty, Zirby? Czego chcesz? - zapytała Sylvia Lomax, krzywiąc się. Tatuaż na jej policzku świecił słabo.
    - Pogadać - uśmiechnąłem się, ale w ciemnościach nie było pewnie tego widać.
    - Nie mam czasu. Ja tu pracuję.
    - Dwie minuty, Sylvia. Przez ten czas Ross 128 obejdzie się chyba bez dozoru?
ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 24-03-2000
Ostatnia modyfikacja: 14-02-2001
Copyright (c) 1998 Marcin Jankowski