Marcin Jankowski

Przyjaciel dobrego

...poprzednia część opowiadania...

    Woda w bidonie była chyba jeszcze bardziej mdła i ciepła niż w południe. Wylałem trochę na dłonie i otarłem kurz, poznaczony gdzieniegdzie plamkami zakrzepłej krwi z zadrapań. Kolejne blizny do kolekcji, stwierdziłem oglądając pokancerowane ręce. Przez jedenaście lat na Stacjach trochę się tego zebrało: pękające szkło labo, noże do próbek, oparzenia palnikiem i chemikaliami... I oczywiście pamiątki po wszczepieniu "pazurów", a potem po arenie. Jak mawiał Genszer, nasz stacyjny lekarz " ręka nie dupa, gładka być nie musi ". Mój Boże, przecież staruszek też chciał wyrwać się z Rossa i lecieć na Hitalię... Twoje szczęście, łapiduchu, że dziadków nie brali, bo byś pewnie nie przeżył katastrofy.
    Rozejrzałem się jeszcze raz dookoła i zdecydowałem, że nie ma sensu pchać się dalej przez krzaki. Przejdę skrajem lasu u podnóża nadmorskiej wysoczyzny i za bagnami skręcę na północny wschód, w kierunku otwartego stepu. A co tam?... Co wtedy? Nie wiem.
    ŁUP!
    Huk był tak bliski i niespodziewany, że aż podskoczyłem. Pień koło mnie zatrząsł się, sypiąc mi na głowę kawałki kory. Jakieś hitaliańskie zwierzęta czy ptaki z furkotem i trzaskiem poderwały się z pobliskich drzew, krzycząc przeraźliwie. Poczułem, jak mimo upału robi mi się zimno. Znałem ten dźwięk. Nikt, kto go słyszał nigdy go nie zapomni. Ostry, suchy grzmot rozrywającego się ładunku kumulacyjnego. Przed oczami stanął mi obraz smugi ognia, a potem przypomniałem sobie potworny łomot walącej się na ziemie sześćdziesięciometrowej kopuły ze szkła i stali. Zamach "Zielonych Braci" na La Rabidę. Echo przetoczyło się pomiędzy drzewami i przepadło gdzieś w głębi lasu.
    Spokojnie - powiedziałem głośno, biorąc głęboki oddech. - To pewnie ktoś z "kolonistów" poluje na mastodonty przy pomocy ładunków Kerrica.
    Na bagnach?
    Powinienem odwrócić się i odejść. Obiecywałem sobie, że zajmę się własnymi sprawami i nie będę się więcej mieszał w problemy rozbitków. Ale zanim przestraszona fauna leśna uspokoiła się, szedłem najszybciej jak się dało w stronę z której usłyszałem wybuch. Sentymenty i głupota wychodzą z człowieka w najdziwniejszych sytuacjach.
    W miarę posuwania się na północny zachód las nikł, zastępowany coraz gęstszą trawą i wysokim, sprężystym sitowiem. Ziemia pod nogami dudniła głucho przy stąpnięciu, od czasu do czasu zamieniając się w kałuże płytkiego, torfiastego błota. Na moje szczęście na Hitalii nie było moskitów, komarów i innego bzyczącego tałatajstwa, które na innych planetach są w stanie zagryźć człowieka na śmierć. A może i były, tylko jeszcze nie zorientowały się, że przybył im nowy gatunek ciepłokrwistego żywiciela.
    Na szczycie niewielkiej, naturalnej grobli, sięgającej z lasu w głąb bagna zwolniłem kroku, a potem zatrzymałem się. Okolica wyglądała jakby znajomo... Ostrożnie zszedłem kilka metrów niżej i rozejrzałem się. Kilka zbutwiałych pni, sterczących z jeziorek ciemnej w poczerwieniałym świetle słońca wody, labirynt kępek mchu i trawy, spora wysepka z samotnym drzewem na środku nieforemnego rozlewiska...
    Gwizdnąłem cicho. Pod drzewem na kawałku suchego lądu wciąż było jeszcze widać krąg uschniętej trawy, połamanej pod ciężarem pakietów, worków i rozmaitych skrzyń, sortowanych przeze mnie, Jagera, Idrila i Kawaii po tym, jak wydobyliśmy je z kapsuły. Doszedłem do tego miejsca z przeciwnej strony i od śladów naszego prowizorycznego magazynu dzieliła mnie szeroka na kilka jardów bruzda wypełniona ciemno-brązową, mętną wodą. Pamiętałem też doskonale, że w tej wodzie żyły całkiem spore zwierzęta, przypominające jedne z paskudniejszych stworzeń jakie widziałem w życiu, Wężymordy z Krügera 50. Cofnąłem się kilka kroków na suchszy kawałek gruntu.
    To co słyszałem mogło być odpaleniem rygli zamkowych zasobnika. Mogło. Tyle, że kiedy ładunki wybuchowe odrzucały arkusz plastali, ja stałem po kolana w cuchnącej wodzie, zatykając uszy. Fakt ten miał miejsce dobre kilkanaście dni temu i jego następstwem było zatonięcie kapsuły jakieś 40 jardów stąd. Ładunek, który zawierała kapsuła okazał się być dodatkowo kupą szmelcu i tandety, więc tym bardziej mało prawdopodobne, aby w tym, co zatonęło, znalazł się pocisk przeciwpancerny.
    Na powierzchni rozlewiska coś błyszczało. Słońce wisiało już nisko nad zachodnią ścianą lasu na przeciwległym brzegu bagna, ale jego promienie dawały jeszcze dość blasku, żeby rozświetlać czerwienią i pomarańczem dno moczarów. Kiedy zacząłem się przyglądać uważniej, odkryłem więcej nieostrych, rozmytych kształtów i barw unoszących się w wodzie. Obejrzałem się za siebie, na jeziorka które mijałem, ale ich tafla była gładką płaszczyzną, gdzieniegdzie upstrzoną kępką trawy. Odbite od wody światło raziło w oczy i oślepiało mamiąc wzrok rozbłyskami i powidokami. Zacząłem ostrożnie obchodzić zastoisko, starając się znaleźć jakiś lepszy punkt obserwacyjny, ale przedmioty w wodzie były zbyt małe, żeby rozpoznać je z tej odległości. Jednego byłem pewien - nie widziałem ich, kiedy byłem tu poprzednim razem.
    Obszedłem już ponad połowę jeziorka, kiedy zorientowałem się że nie jestem tu sam. Przed oczami mignęło mi kilka chaotycznych, rozchwianych obrazów bagien, a do mózgu spłynęły odczucia złości i obrzydzenia, podszytego strachem. Wrażenie było tak sugestywne, że chociaż stałem na suchym kawałku terenu instynktownie złapałem za suchą gałąź nad moją głową, broniąc się przed zapadnięciem się w wyimaginowane błoto.
    Człowiek na Hitalii nie zawsze jest istotą, którą chciałoby się spotkać. W ładowniach "Fenixa" przyleciało na planetę kilku typów, mogących nawiedzać normalnych ludzi w koszmarach. Choć z drugiej strony kryteria normalności tutaj były znacząco różne od tych uznawanych na większości cywilizowanych planet.
    Rozbitek przedzierający się przez bagna najwyraźniej ich nie znał. Co więcej, zachowywał się, jakby nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństw wynikających z powszechności telepatii i robił mnóstwo mentalnego hałasu. Kilka razy musiał przewrócić się w błoto, bo odbierałem wybuchy złości i wstrętu. Raz zaatakowała mnie fala bólu, rozlewając się czerwienią i czernią przed oczami. A potem usłyszałem trzaski, chlupot i przekleństwa.
    Kiedy zastanawiałem się potem nad tym co się stało, uświadomiłem sobie, że nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego nie zasygnalizowałem swojej obecności. Mogłem przecież wysłać telepatyczny impuls "słyszę cię, tutaj jestem". Myśli tego człowieka wywoływały jakiś niejasny niepokój, nie potrafiłem ich choćby w przybliżeniu przyporządkować do żadnego ze znanych mi pasażerów statku.
    Mężczyzna zatrzymał się. Ostrożnie rozchyliłem kępę krzaków i wyjrzałem. Obcy stał tyłem do mnie i manipulował przy jakimś niewielkim przedmiocie, który trzymał w ręku. Słyszałem jak klnie, a telepatycznie odbierałem rozdrażnienie i złość. Zgubił się, pomyślałem z politowaniem. To był mój błąd: z tak niewielkiego dystansu facet odebrał moją myśl, nagle poderwał się i przyczaił za zbutwiałym, sterczącym z błota pniem. Patrzył jednak w zupełnie inną stronę, na zachód. Dopiero po chwili zaczął rozglądać się dookoła. Jednak w moim kierunku nie spojrzał wcale. Coś w jego wyglądzie nie pasowało mi, jakiś drobny element był dziwny, jakby jeden kamyk nie pasował do układanki. Zaraz zorientuje się, że jestem za nim. Cicho wyszedłem na otwarty teren.
    - Pozdrowienie - odezwałem się - Jestem Coreder. Pomóc...
    Nie zdążyłem skończyć. Nieznajomy odwrócił się gwałtownie, wyciągając coś w moją stronę i jego pośpiechowi zawdzięczam ocalenie skóry, bo z rozpędu pośliznął się na mokrej trawie. Stracił równowagę i wyładowanie z elektrycznego pistoletu przeleciało z trzaskiem nad moją głową, napełniając powietrze ostrym smrodem ozonu. W pół sekundy wpojone na arenie odruchy obudziły się i pchnęły mnie skokiem do przodu. Kiedy zderzyłem się z uzbrojonym mężczyzną, zwalając go z nóg, nagle zrozumiałem co nie pasowało w jego wyglądzie - faceci na Hitalii, w tej liczbie i ja, po dwóch tygodniach pobytu tutaj przypominali zarośniętych troglodytów, a ten nie miał śladu zarostu!
    Gość był twardy; zanim jeszcze plecami dotknął ziemi, grzmotnął mnie w bok głowy, aż świeczki stanęły mi w oczach. Telepatia po raz kolejny jednak go zaskoczyła i ból po ciosie oślepił także i jego, spowalniając ruchy. Walnąłem go czołem w twarz, a potem, kiedy usłyszałem głuche stęknięcie, poprawiłem pięścią, nie zważając na purpurowe ognie, które rozbłysły mi pod czaszką. Oklapł, ale gdy próbowałem się podnieść, nagle wykręcił się ostro i skierował lufę cały czas ściskanej w ręku broni prosto w moją pierś. "Pazury Tsur" syknęły cicho wyskakując z osłon i chwilę potem facet zaryczał, aż posypało się na nas próchno ze sterczącej kłody, kiedy potrójne ostrze rozchlastało mu rękę od łokcia po nadgarstek, opryskując nas obu krwią. Odbity mentalnym rykoszetem ból rozwalonych ścięgien i żył prawie odrzucił mnie do tyłu, pozbawiając oddechu, ale Ogolony nie był już w stanie walczyć dalej. Z całej siły uderzyłem go pięścią w splot słoneczny, a kiedy stracił oddech i poderwał do góry głowę, złapałem go od tyłu, zagiętym w łokciu ramieniem pod brodę i przyłożyłem mu Tsury do szyi.
    - Rusz się, a przewentyluje ci tchawicę - wydyszałem ochryple.
    Facet nie odpowiedział, zanosząc się jękliwym wrzaskiem, ściskając rozpłataną rękę, z której szeroko płynęła jasnoczerwona krew. Schowałem Pazury i kantem prawej dłoni uderzyłem rannego w bok szyi. Zachłysnął się, a potem stracił przytomność. Odepchnąłem się od ziemi i usiadłem, próbując opanować narastające mdłości. Znałem to uczucie aż za dobrze - reakcja organizmu na nadmiar adrenaliny - ale tym razem czułem, jakby coś ogromnego błyskawicznie pełzło mi w górę od piersi do gardła, gorące i lepkie jak smoła. Przed oczyma widziałem różnobarwne rozbłyski, czarne mroczki i plamy, a w głowie waliło oszalałe tętno. Zacisnąłem zęby, wciągając głęboko powietrze w rozpaczliwej próbie zachowania świadomości... Wytrzymać! Wytrzymać!
    Minęła dobra chwila zanim odzyskałem ostrość widzenia. Mój przeciwnik leżał w błocie, oddychając płytko, a wokół jego torsu rozszerzała się karminowa plama. Oderwałem rękaw jego kombinezonu, rozciąłem go wzdłuż i zacisnąłem prowizoryczną opaskę powyżej jego łokcia. Na piersi miał naszywkę z napisem "Fenix" i nazwiskiem Lorqs Sithard. Teraz zrozumiałem już, czym były pływające po powierzchni bagna szczątki. Zrozumiałem wszystko.
    Kilka minut później znalazłem w sobie dość sił, aby przeciągnąć faceta kilkadziesiąt jardów dalej, na niewielkie wzniesienie. Miałem tylko nadzieję, że krew nie ściągnie tutaj jakiś okazów zwierzęcych paskudztw. Rana na ręce Sitharda ciągle krwawiła, ale po krótkim badaniu doszedłem do wniosku, że jeszcze jakiś czas pożyje. Rozpaliłem ogień zapalniczką, którą znalazłem w jego kieszeni i obszedłem miejsce naszej walki szukając pistoletu, ale znalazłem tylko mały kompas oraz pogniecione i połamane pudełko Marlboro. Widocznie w czasie szamotaniny broń wpadła gdzieś w bagnistą wodę. Wróciłem do ogniska i podniosłem torbę rannego. W środku znalazłem dwa batony żywnościowe, nóż, opakowanie płaskich tabletek ( śmierdzących chlorem; pewnie chloramina ), małą lornetkę, walkie-talkie i niespodziewanie ciężkie prostopadłościenne pudełko z bezodpryskowego, ciemnozielonego plastiku. Ten ostatni pakunek otwierałem ostrożnie - kiedyś otworzyłem metalową kasetkę w której ktoś przesłał mi dwa funty azydku ołowiu i od tej pory miałem ceramiczną łatę na twarzy. Wewnątrz, w wyściółce z pianoplastiku leżały dwa metalowe walce, z zegarem i kilkoma przyciskami na pokrywie. Ostrzegawczy znaczek "EXPLOSIVE" wybity na boku każdego z nich nie pozostawiał wątpliwości co do ich przeznaczenia. Dwa gniazda były puste. Odłożyłem pudełko na bok.
    Radio nie działało. Mogło być zakodowane, może miało wyczerpaną baterię, albo po prostu było zepsute. Po kwadransie manipulowania przełącznikami i pokrętłami cisnąłem je w jezioro, a potem patrzyłem jak gasną rozchodzące się po wodzie kręgi.
ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 22-01-2001
Ostatnia modyfikacja: 22-01-2001
Copyright (c) 1998 Marcin Jankowski