Marcin Jankowski

Przyjaciel dobrego

...poprzednia część opowiadania...

    Lorqs Sithard odzyskał przytomność dopiero nad ranem. Siedziałem oparty plecami o jakiś pień, przysypiając, kiedy ranny zaczął jęczeć i poruszać się. Wyprostowałem się, patrząc jednocześnie jak ociężale i powoli wraca do świata żywych. W głowie słyszałem chaotyczne myśli, wspomnienia i pytania, ale nie odzywałem się. Czekałem.
    Po kilku chwilach mój niedawny przeciwnik zorientował się, że kończyny ma przywiązane do długich kijów, a lewą rękę spowija mu gruby, brudny i przesiąknięty krwią opatrunek z jego własnego kombinezonu. Poczułem, jak ogarnia go strach. Kiedy mnie zobaczył, starał się maskować to uczucie bezczelnością, ale widziałem lęk i niepewność w jego oczach.
    - Kim jesteś? - spytał, próbując podnieść się z ziemi, ale był związany i zbyt osłabiony.
    - Pasażerem "Fenixa" - powiedziałem spokojnie, dorzucając gałęzi od ognia.
    - Rozwiąż mnie! Jestem ranny, dostanę jakiegoś zakażenia. I daj mi trochę wody.
    - A kto ci powiedział, że dożyjesz do chwili, żeby rozwinęło się zakażenie?
    Widziałem jak nerwowo przełyka ślinę. Jego strach zamienił się w przerażenie.
    - Słuchaj, ja jestem z załogi! To ja cię tu przywiozłem.
    - I teraz chciałeś zabić - stwierdziłem.
    - Zaskoczyłeś mnie! Myślałem, że to jakieś zwierzę! Drapieżnik...
    - Drapieżniki nawet tutaj nie przedstawiają się z nazwiska. I nie potrafią myśleć o tym, że ktoś zgubił drogę.
    - Będą mnie szukać...
    - Tym gorzej dla ciebie - przerwałem mu.
    Zamilkł i tylko oddychał, szybko i płytko. Jego strach był niemal namacalny, czułem go, mogłem prawie dotknąć.
    - Słuchaj, możemy się dogadać. W obozie mam pieniądze, zapłacę ci...
    Wybuchnąłem śmiechem.
    - I co za nie kupię? Tutaj?
    - Nie chcesz pieniędzy, to mam inne cenne rzeczy...
    - Takie jak w kapsule, którą wysadziłeś w powietrze? - zapytałem wskazując na jaśniejące powoli w przedświcie bagienne rozlewisko. - Wiesz Sithard, spóźniłeś się. Ja wiem, co ty i reszta załogi załadowaliście do środka za nasze pieniądze. Sam osobiście wyciągałem ten szmelc z błota, ryzykując swoje i innych życie. I wiesz co? Myślę, że ci, którzy byli tu ze mną zrobią z resztą twoich przyjaciół to samo co ja z tobą. Chyba, że Kaktus ochroni im tyłki.
    - O czym ty mówisz, człowieku?! Ja nie znam żadnego Kaktusa!
    - Ech, byłeś w obozie i nie widziałeś naszego szanownego Przywódcy O Skręconej Nodze? Oddał wam rządy sam, czy go do tego zmusiliście? A może przyjął kilka "cennych przedmiotów" i odszedł w stan spoczynku?
    - On nie żyje!
    - Nie żyje? A więc jednak nie chciał zrezygnować z funkcji dobrowolnie?
    - Nie! To był mutant! Biorobot! Coś mu się stało, coś... coś się zepsuło! Wczoraj znaleźli go na klifie!
    Nie kłamał, czułem to. Kaktus nie żyje! Tego się prawdę mówiąc nie spodziewałem. Co teraz będzie z rozbitkami? Kaktus nie był może najlepszym przywódcą, ale JAKIMŚ zawsze. A co z anarchistami? Nie lubili Kaktusa, co zrobią, kiedy go zbraknie? Zdaje się, że sytuacja nieco się skomplikowała...
    Wstałem i podszedłem do brzegu jeziorka. Znowu nie widziałem co robić. Wracać? Iść dalej? Cholera, a ja myślałem, że Hitalia uwolni mnie od kłopotów... Odwróciłem się do rannego.
    - A tak przez ciekawość, to co jest w ładowniach "Fenixa"? O ile w ogóle coś tam jest.
    Milczał, ale nie umiał ukryć swoich myśli. Właściwie powinienem wpaść w furię, ale byłem dziwnie spokojny. Jakbym się tego spodziewał.
    - Ach tak. Może ta katastrofa była dla nas mniejszym złem, co? Ile wzięlibyście od następnej tury straceńców, marzącej o lepszym życiu? A może od razu zaproponowalibyście transakcję Federalnej Służbie Bezpieczeństwa? Ścigani i poszukiwani - hurtem! Atrakcyjna cena!
    W miarę jak mówiłem, coś dziwnego działo się z moim głosem. Na bladej twarzy Sitharda pojawiły się kropelki potu, wargi mu się trzęsły.
    - To nie ja... To wymyślił Trasser, drugi oficer. Ja tylko... Chciałem...
    - Wiem. - przerwałem mu. Na dźwięk tego słowa ranny skulił się. - Moralnie byłeś przeciw, Lorqsie Sithard. To jak zwykle wina innych. Szkoda, że ich tu nie ma, prawda?
    Nad las wyjrzał rąbek czerwonej, słonecznej tarczy. Bagno dymiło mgłą, zamazującą kształty i kolory na ziemi. Gdzieś w szarym oparze jakieś zwierze pochrząkiwało, z pluskiem wędrując przez wodę. Nagle poczułem, że zrobiło się bardzo zimno. Podniosłem prawą dłoń i popatrzyłem na przecinającą ją sieć blizn i szram. To jest moje życie, pomyślałem. Ani kawałka, który byłby prosty i gładki.
    Podniosłem z ziemi skrzynkę z ładunkami wybuchowymi, wyciągnąłem jeden, a potem wyrzuciłem ją śladem radia do wody. Zebrałem swoje rzeczy, podniosłem torbę Sitharda i starannie zadeptałem resztki ogniska. Ranny patrzył na mnie z rosnącym przerażeniem, próbując się szarpać i wstać.
    - Coreder, zaczekaj! Nie zostawiaj mnie!
    Nacisnąłem czerwony przycisk na wieku metalowego cylindra. Z cichym piknięciem ożywił się plazmowy wyświetlacz, błyskając rzędami cyferek. Dwieście sekund.
    - Mógłbym poderżnąć ci gardło, Sithard. Mógłbym zerwać ci tę szmatę z ramienia i zostawić cię, aż się wykrwawisz. Ale to było by zbyt proste. Daję ci szansę - taką jaką ty i twoi kumple dali nam. Za każde sto kredytek, które dostaliście ode mnie, masz sekundę czasu. Możesz z nim zrobić co zechcesz. Take a good time.
    Uruchomiłem zegar i rzuciłem cylinder w resztki popiołu. Ranny zawył, rozpaczliwie próbując stanąć na nogi i odsunąć się. Odwróciłem się i odszedłem. Idąc instynktownie liczyłem : siedemdziesiąt jeden, siedemdziesiąt dwa, siedemdziesiąt trzy...
    Wydawało mi się, że parę sekund przed wybuchem słyszałem rozpaczliwy krzyk. Nie zatrzymałem się; ostatecznie mógł to być jakiś hitaliański ptak.
    Kiedy słońce zaczęło przypiekać, byłem już daleko od bagien. Stałem na szczycie nagiego, kopulastego wzgórza i patrzyłem na sawannę rozpościerającą się przede mną. Wiatr od oceanu niósł zapach soli oraz tego wszystkiego, co żyje i umiera na krawędzi wody i lądu.
    Przypływ, pomyślałem nagle. Dwa księżyce plus jeszcze słońce. Do diabła, ależ tu muszą być wysokie pływy syzygijne. Trzeba uważać na plaży. Muszę to zapamiętać. Wielu rzeczy będę się musiał nauczyć.
    Może rzeczywiście Lorqs Sithard nie chciał nas sprzedać. Może naprawdę chciał, żeby w tym świecie było nam lepiej. Może załoga "Fenixa" okazała by się lepsza niż myślałem. Może... Ale Genszer zawsze powtarzał, że lepsze jest wrogiem dobrego. A nierozsądnie jest zaczynać nowe życie od robienia sobie wrogów...
    Zszedłem ze wzgórza.
Rumia, marzec-kwiecień 1999
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 22-01-2001
Ostatnia modyfikacja: 22-01-2001
Copyright (c) 1998 Marcin Jankowski