Andrzej Filipczak

Eva


    Długie, żółte liście kolczastego zielska chlasnęły go po twarzy. Przysadzisty człowieczek zaklął pod nosem. Miał dość wszystkiego... Dość pola, które musiał oczyścić z chwastów, dość ludzi i tej przeklętej planety. Planety, którą przypadkowo odkryli przemytnicy z "Feniksa", i od razu zwietrzyli możliwość zbicia fortuny na nielegalnej kolonizacji. Obiecywali raj, a on, naiwny, uwierzył. Sprzeniewierzył się Koncernowi, kradnąc powierzone mu pieniądze. I po co było to wszystko? Aby teraz harować na polu dla jakiegoś czarnucha wylegującego się w namiocie, którym opiekuje się... Ech, lepiej przestać o tym myśleć. Tu, na tej planecie, myśli są równie zdradliwe co słowa.
    Wyszedł z poletka kukurydzy, którym się opiekował. Była to jedna z niewielu roślin, jakie się tutaj przyjęły. Jeszcze zanim zmogła go gorączka, Flower coś bredził o silnej konkurencji miejscowej roślinności, nieodpowiednich glebach, nowych chorobach i szkodnikach, ale widać było, że i on czuł się rozczarowany, gdy z jego cudownego worka zaledwie kilka roślin przyjęło się na tej ziemi. Tym bardziej nalegał, aby wypróbowywać wszystkie możliwe miejscowe gatunki. Każdy z nich dostał działkę pod opiekę. Teraz, gdy Flower leżał nieprzytomny, jego poletko przejęli Chińczycy. Był im za to wdzięczny. Wychowany w mieście, nie czuł powołania do uprawy roli. Zgłosił się do tej roboty, bo uznał, że kręcenie się w kółko po polanie jest bezsensownym marnowaniem czasu. A tak, przynajmniej zajął się czymś przydatnym...
    Z troską obejrzał swoją działkę. Na liściach matei znów pojawiły się larwy. Z obrzydzeniem zaczął strącać je trzymanym w dłoni kijem i rozgniatać na ziemi. Matei była jedną z pożyteczniejszych roślin odkrytych na tej planecie. Jej strąki były pożywne i nawet dość smaczne, a co najważniejsze, matei rosła i owocowała w błyskawicznym wręcz tempie. Teraz stanowiła podstawę ich pożywienia. Dlatego spróbowali przenieść jej sadzonki w pobliże obozu. Przyjęła się dobrze. Jedyny problem stanowiły szkodniki. Wystarczyło nie przychodzić na pole przez kilka dni, aby z plantacji pozostały smętne resztki.
    Z westchnieniem przysiadł na szczycie wzgórka. Miał stąd piękny widok na rzekę. Wszystko wyglądało zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażał. Mieli obudzić się w raju, otoczeni górami sprzętu i zapasów niezbędnych do rozpoczęcia kolonizacji, a tu... Koszmarne przebudzenie we wraku... Przekleństwo telepatii i związany z tym natłok obcych myśli... Niesnaski w obozie i oddzielenie się anarchistów... Odkrycie kapsuły towarowej, gdzie powinny znajdować się zapasy sprzętu niezbędnego do przeżycia, a która okazała się być wypełniona jedynie złomem. Podobnie jak ładownie, które otworzył Jokana... To dobiło wszystkich... Jednak najgorsze było przejmujące uczucie braku jakiegoś celu, osoby, która zapanowałaby nad powstałym bałaganem. Demokracja i polityczna poprawność z jednej strony, a skrajny indywidualizm z drugiej. Kaktus, samozwańczy przywódca, próbował to przełamać, ale bezskutecznie. Większość niedoszłych kolonistów kręciła się dookoła polany, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Miał już tego serdecznie dosyć, więc gdy przynieśli do szpitala tego rannego rolnika, zgłosił się na jego apel, mimo że nie miał najmniejszego pojęcia o pracy na roli. Chciał w końcu zrobić coś z sensem. Nie żałował swojej decyzji. Trochę tam poklął sobie pod nosem, ale robił to bardziej z przyzwyczajenia, niż z potrzeby. Gdyby tylko miał jeszcze kogoś, kto... Kogo mógłby...
    Rozmyślania przerwało mentalne wołanie Judith. Obiad był gotowy. Wstał i ruszył w stronę obozu, zastanawiając się, jak szybko ludzie przystosowali się do telepatii. Niby słyszało się myśli innych, ale płynęły one gdzieś obok, w oddali. Oczywiście, gdy skupiło się na nich uwagę, można było je podsłuchiwać, ale nikt tego nie robił. Nawyk z Federacji, czy dobre maniery? A może instynkt samozachowawczy? Tak łatwo można było zatopić się w potoku obcych myśli... Z drugiej strony, telepatię wykorzystywano do rozmów z oddalonymi od rozmówcy osobami. Coś na kształt idealnego telefonu, który przekazywał znacznie więcej niż tylko słowa...
    Wszedł do dużego namiotu stanowiącego ich obecną siedzibę. Co prawda Obuchowitz propagował domki z bambusa, ale ich gromadka postanowiła wykorzystać skóry z zabitych przez Khorsta zielonych bawołów i zbudować tipi, na kształt tych budowanych przez legendarnych Indian. Wprawdzie nikt nie miał pojęcia, jak coś takiego się stawia, ale ostatecznie, metodą prób i błędów, powstała w miarę stabilna konstrukcja z żerdzi, którą obciągnięto wyprawioną skórą. Na środku klepiska znajdowało się palenisko, chociaż i tak gotowano na zewnątrz. Oczywiście, była to jedynie tymczasowa siedziba. Planowali, gdy już się nieco urządzą, budowę czegoś solidniejszego, a przede wszystkim oddzielnego. Państwo T'ai nie krępowali się zbytnio, ale Judith... On sam... Tak, oddzielne siedziby były niezbędne.
    "Pogadam z Khorstem. Potrzebujemy jeszcze kilku skór. Mięso można by uwędzić, żeby się nie popsuło. A ze skór możemy zrobić kilka mniejszych namiotów. Wiem, że Flower marzył o komunie, ale i tam, u nich, sprawy prywatności musiały być jakoś rozwiązane."
    "Zgadam się" - myśli Judith dołączyły się do jego. "A teraz, Kalen, przestań mędrkować i chodź na obiad."
    Smakowity zapach uderzył w nozdrza, gdy wkroczył do ciemnego wnętrza. Wysoka, młoda dziewczyna podała mu drewnianą miskę.
    - Nałóż sobie sam. Ja muszę nakarmić Flowera.
    Na obiad był gulasz z bawołu z dodatkiem matei. Mimo ograniczonych możliwości Judith starała się, aby potrawy były jak najbardziej urozmaicone.
    "Nieźle gotuje jak na terrorystkę." przemknęło mu przez myśl.
    - Dziękuję - odpowiedziała głośno.
    Uśmiechnął się. Tak, telepatia już na stałe zmieniła ich życie. Teraz nie dałoby się skłamać nawet w tak prostej rzeczy, jak odpowiedź na pytanie: "Jak smakowało?". Zresztą nie było sensu zadawać takich pytań.
    Do namiotu cicho wsunęli się Chińczycy. Pokłonili się, nabrali jedzenia na wydłubane z wielkim trudem "miski" z miękkiego drewna i zaszyli się w swoim kątku.
    - Jak się czuje? - spytał, patrząc jak dziewczyna stara się nakarmić na wpół przytomnego Murzyna.
    - Kiepsko. Cały czas gorączkuje. Robię co w mojej mocy, ale tu brakuje wszystkiego - odgarnęła dłonią ciemny kosmyk włosów, który przylepił się do spoconego czoła. - Ale, co gorsza, obawiam się, że wdało się zakażenie...
    Delikatnie podniosła koc, którym przykryty był chory rolnik. Kalen podszedł bliżej. Nawet w półmroku panującym w tipi noga leżącego wyglądała kiepsko. Wciąż było widać ślady pogryzień przez pieski. Rany zaogniały się coraz bardziej, zamiast przygasać. Z największej z nich wyciekała ropa.
    - A przecież już było z nim dobrze... Przecież chodził... - kręcił głową
    - To wszystko przez to, że nie mamy nawet najprostszych środków czystości. Przy tym klimacie każda rana to niemal pewne zakażenie...
    - Wyliże się?
    - Mam taką nadzieję. W najgorszym razie trzeba będzie amputować mu nogę. Ale ja się tego nie podejmę. Nie jestem lekarzem. Zawołamy Delilah. Ja w tym czasie mogę ją zastąpić w szpitalu na polanie.
    - Może do tego nie dojdzie.
    - Być może, chociaż z każdym dniem mam coraz mniejszą nadzieję.
    Spojrzał w ciemne oczy dziewczyny. Gdzieś w kącikach zaiskrzyły się kropelki łez. W tej chwili chciał do niej podejść, przytulić, pocieszyć...
    - Żeby przynajmniej Borys już wrócił.
    Zesztywniał nagle i powrócił do jedzenia.
    - Tak, żeby Borys już wrócił - powtórzył cicho.

*

    Noc była ciemna. Dwa niewielkie księżyce, krążące wokół planety dawały słabe światło. Gwiazd nie brakowało, ale ich drobne punkciki świadczyły wymownie, że znajdują się gdzieś na skraju Galaktyki. Gwałtowny wiatr zaszumiał w koronach drzew. Wiało tak już od dwóch dni. Niektórzy mówili, że wraz z wiatrem nadciągną deszcze. Nie byłaby to zbyt pomyślna wiadomość. Jak do tej pory wszystko sprzyjało rozbitkom. Zwierzęta wystraszone upadkiem statku nie próbowały ich nawet atakować. Pogoda była słoneczna, a dni długie. Jednak teraz, wraz z nadejściem deszczów wszystko mogło się zmienić. Rozbity z takim trudem obóz znajdował się na polance, której środkiem płynął niewielki potok. Jednak nie zawsze tak było. Piaszczyste podłoże oraz brzegi polany pozwalały jednoznacznie stwierdzić, że została ona kiedyś wymyta przez wodę. Co prawda, wydawało się mało prawdopodobne, aby nagle ten niewielki potok przybrał na tyle, aby zalać polanę, ale należało się liczyć ze zwiększeniem się poziomu wody i utratą części obozu. Zresztą prowizoryczne szałasy, jakie postawiono na polanie, nie były przygotowane na długotrwałe deszcze. To właśnie stanowiło temat dzisiejszego thingu, który tradycyjnie już skończył się na setkach wspaniałych pomysłów, ale nie podjęto żadnej konkretnej decyzji. Wyglądało na to, że znów każdy będzie skazany na siebie i tylko od jego własnej zaradności będzie zależało, czy przeżyje kolejne dni.
    Delilah leżała na plecach wpatrując się w gwiazdy. Była zmęczona całym dniem harówki w szpitalu. Do tego jeszcze to zebranie. Dlaczego ci ludzie nie potrafili zrozumieć, że jedynie w jedności siła? Dlaczego nie podzielą sensownie obowiązków między siebie, tylko kilka osób wykonuje te same rzeczy, podczas gdy inne sprawy, wcale nie mniej ważne, pozostawały wciąż nie załatwione? Znała to zbyt dobrze. Każdy chciał grać pierwsze skrzypce, każdy był taki mądry, gdy chodziło o teoretyczne rozwiązywanie problemów, ale gdy przychodziło co do czego... Ten skrajny indywidualizm doprowadzał ją do mdłości. Wiedziała, skąd to wynikało. Ci ludzie nie byli normalnymi osadnikami. Ta zbieranina morderców, złodziei, terrorystów i buntowników nie była przyzwyczajona do współpracy. Na swoich światach byli zdani wyłącznie na siebie i tylko tak umieli działać. Miała nadzieję, że gdy zostaną zmuszeni do stawienia czoła wspólnemu niebezpieczeństwu, wówczas się zjednoczą. Tylko, że wtedy mogło już być za późno...
    Zatopiona w myślach nie słyszała, jak jedna z postaci leżących wokół żarzących się ognisk powoli wstała i omijając śpiących wszędzie ludzi ruszyła w stronę lasu. Zresztą, nawet gdyby to zauważyła, nie dostrzegłaby w tym nic niezwykłego, gdyż kierowała się ona w stronę umieszczonych na skraju polany latryn. Zdziwiłaby się jednak bardzo, gdyby dostrzegła jak postać omija krzywe szałasy i pogrąża się w ciemnym lesie. A już z pewnością jej zdumienie nie miałoby granic, gdyby mogła ujrzeć, jak po długim spacerze wygrzebuje ona spod kupy liści nowoczesny nadajnik, ustawia antenę i wklepuje hasło wywoławcze Federacji.
ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 24-03-2000
Ostatnia modyfikacja: 14-02-2001
Copyright (c) 1998 Andrzej Filipczak