|
Andrzej Filipczak
Eva
*
Obudziła się. Nie była tu sama. Zerwała się na równe nogi i oparła o najbliższy kamień. Nikogo nie widziała, ale intuicja mówiła jej, że ktoś tu jest.
- Kim jesteś? - zapytała ochrypłym głosem, ale nie czekała na odpowiedź. Już wiedziała. Tylko jakim cudem mu się to udało? Przecież dwa dni temu był zwykłym przeciętnym człowiekiem. Jak w tak krótkim czasie opanował Siłę?
- Witaj, piękna.
- Witaj. Zapewne przybyłeś tu, aby się zemścić?
Uśmiechnął się.
- Jeśli nie, to czego tu szukasz?
- Ciebie.
- Daj spokój tym bredniom - parsknęła. - Nie udawaj, że nadal jesteś zakochany. Oboje dobrze wiemy, jak to było naprawdę.
- Owszem, ale to nie zmienia faktu, że nadal mi się podobasz.
- Naprawdę? I dla mojego uśmiechu gotów jesteś zapomnieć o wszystkim i puścić mnie wolno? - zapytała sarkastycznie.
- Być może.
Szarpnęła się. Miała dość tych bredni.
- Odchodzę. I lepiej nie stawaj mi na drodze, mój natchniony Romeo.
Jej ciało nagle stawiło opór. Nie mogła oderwać się od kamienia, o który się opierała.
- Puszczaj, bydlaku!!! - krzyknęła ze wściekłością.
- Po co?
Absurdalność tego pytania doprowadziła ją do śmiechu.
- A jak myślisz? - zapytała pokonując wesołość.
- Chcesz iść dalej, w ciemnościach, po kamienistym brzegu? To niebezpieczne. Możesz złamać nogę.
- Patrzcie państwo, jak ty się o mnie troszczysz. A może powiedz otwarcie, że nie chcesz bym dotarła do nadajnika i zawiadomiła Federację o sytuacji na Hitalii.
Poczuła ciepło jego uśmiechu.
- To też, ale przede wszystkim kieruje mną troska o twoje dobro. Błądzisz, szukając przyjaciół tam, gdzie są tylko wrogowie. Czyż to nie zastanawiające, że zamiast pozostać na orbicie, "Fenix" rozbił się na powierzchni planety, że jakoś nikt nie oczekiwał na komunikat od ciebie...
- Ty łajdaku, wszedłeś do mego umysłu, gdy spałam...
- Nie musiałem. Ta myśl była widoczna z daleka. Zresztą, błądzisz nie tylko w tej sprawie. Idziesz złą drogą. W ten sposób nigdy w pełni nie zrozumiesz Siły.
- A ty pewnie znasz właściwy sposób?
- Znam. Spójrz we mnie...
Nie zamykał się przed nią, nie bronił przed wtargnięciem, wręcz przeciwnie, zapraszał. Wielki, szczery, dobry... Cofnęła się. Bała się zatracić w tej otchłani. Bała się ujrzeć tam... utraconej części własnej jaźni.
- Jak sobie chcesz - mruknął. - Do niczego nie będę cię zmuszał. Nie będę też dłużej cię więził. To musi być twój własny wybór. Chcę tylko abyś wiedziała jedno. Moje uczucia w stosunku do ciebie nie uległy zmianie. Nadal cię kocham.
Zniknął.
*
Powrócił do swojego ciała. Otworzył oczy.
- Kalen!!! - radosny okrzyk pułkownika rozdarł nocną ciszę.
- Khorst. Dobrze cię znów widzieć. Wracajmy do domu.
- Ale... - wojskowy zawahał się. - A Sahm, a ten wredny szpieg?
- Nie martw się o nich. Wracajmy do domu. Zaufaj mi, pułkowniku.
Coś w jego głosie sprawiło, że Khorst mu uwierzył.
*
- Szukają nas.
- Cicho. Przejdą obok.
- Ale jak nas znaleźli?
- Nie wiem, Shogun. Naprawdę nie wiem. Może te hełmy nie są aż tak szczelne? Zresztą nieważne. Minęli nas. Możemy iść dalej.
Dwie oblepione błotem postacie poderwały się z zarośli. Wchodzili na niebezpieczny teren. Minęli już dwa gejzery, gdzieś między drzewami mignęła im tafla jeziora. Podłoże było coraz bardziej wilgotne. Zbliżali się do bagien. Zresztą potwierdzał to coraz mocniejszy zapach zgnilizny.
- Sahm, jesteś pewien, że wiesz, gdzie szukać Barbarzyńcy?
- Wiem, wiem. Nie marudź już.
Szli dalej. Sahm przyśpieszył. Miał nadzieję, że na bagnach zgubią pogoń. W jaki sposób ich tu znaleź...
Głuche tąpnięcie.
- Sahm!!! Sahm, ratuj!!!
- Cicho bądź. Nie drzyj się tak. Zaraz cię wyciągnę. Nie ruszaj się. Podaj mi najpierw walizkę. To nasza przepustka do przyszłości. Teraz spokojnie, podaj mi rękę...
- Zapadam się - głos Shoguna zabrzmiał rozpaczliwie. Szarpnął się, ale jedynym wynikiem było szybsze pogrążenie się w bagnie.
- Poczekaj chwilę. Muszę znaleźć jakiś kij. Zaraz cię wyciągnę.
- Pośpiesz się!
Był już zanurzony po pas.
- Sahm, na litość boską, pośpiesz się!
Gruby kij tuż przed jego twarzą. Złapał się go. Albinos zaparł się i zaczął ciągnąć. Nagle przerwał i przekrzywił głowę. Zza drzew dobiegły ich obce okrzyki.
- Tam są! Teraz już nie uciekną!
Ich oczy zetknęły się.
- Sahm, proszę - szepnął.
- Fajny był z ciebie kumpel, Shogun - krzyknął albinos i rzucił się do ucieczki.
- Sahm, ty gnido!!! - wrzasnął za nim. Szarpnął się, ale to tylko pogorszyło jego sytuację. Nagle ktoś mignął między drzewami.
- Hej, tutaj! Na pomoc! Niech mi ktoś pomoże!!!
Było ich dwu, ale gdy większy dostrzegł uciekającego albinosa ruszył za nim, wydając dziki okrzyk. Drugi dopadł do niego. Znał go. Coreder.
- Pomóż mi - powiedział błagalnie.
Zanurzony po pierś w cuchnącej mazi patrzył jak człowiek, który go ścigał, sięga po porzucony kij i podaje mu. Chwycił mocno, próbując się podciągnąć. Człowiek na brzegu zachwiał się.
- Czekaj - sapnął. - Nie tak. Może to ja cię wyciągnę.
Szarpnął, ale Shogun zapadał się dalej. Lustro brudnej wody sięgało już jego szyi.
- Nie dam rady - Coreder wychrypiał zrozpaczony. - Sanders!!! Sanders, ty pieprzony osiłku!!! Chodź tutaj!!! Zostaw tego zboczeńca!!! Shogun zaraz utonie!!! Sam nie dam rady!!! Sanders!!!
Uwięziony w bagnie musiał odchylić głowę do tyłu, aby ust nie zalała mu cuchnąca woda. Ściskał gruby kij jak wybawienie. Wybawienie, które nie nadchodziło. Nie chciał umierać... Nie w taki bezsensowny sposób...
Gwałtowne szarpnięcie o mało nie wyrwało mu ramion ze stawów. Potężna siła zaczęła ciągnąć trzymany przez niego kij. Powoli jego ciało zaczęło się wynurzać z gęstej mazi. Tak, dobrze. Jeszcze trochę. Jeszcze troszeczkę. Zaraz będę bezpieczny. Będę żył. Dzięki wam, chłopaki. Niech wam Bóg błogosławi. Niech...
Cios pięścią oszołomił go.
- Za to, że przez ciebie musiałem wypuścić Sahma.
- Nie przejmuj się, Sanders - Coreder poklepał olbrzyma po plecach. - Może wpadnie na kogoś z naszych.
*
Kończyli właśnie szkielet pierwszego bambusowego domku. Ostatnia burza ujawniła wszelkie nieszczelności namiotu. Uznali zgodnie, że szałasy były znacznie bardziej praktycznym rozwiązaniem. Budulca mieli pod dostatkiem, technologię wyjaśnił im Obuchowitz. Mieli też dość rąk do pracy, odkąd Russo doszedł do siebie. Jakoś nie kwapił się z odejściem z osady. Postanowili, że dla każdego zbudują niewielki domek, oraz jeden większy, służący za spichlerz i świetlicę.
- Nadchodzi pomoc - stwierdził spokojnym tonem Russo.
Kalen obejrzał się. Na niewielkim wzniesieniu przed osadą majaczyła się jakaś sylwetka. Chociaż stąd nie można było tego rozpoznać, był pewien, że jej włosy mają rudy kolor. Uśmiechnął się.
- To dobrze. To bardzo dobrze - powiedział.
Krasne, grudzień'98 - luty'99
|
|