|
Andrzej Filipczak
Gwardia
*
- I co teraz? - Shogun podrapał się po zarośniętym podbródku. Khorst zarządził postój na niewielkiej leśnej polance. Cała gwardia porozkładała się na ziemi. Tempo narzucone przez pułkownika było naprawdę mordercze.
- Poczekamy tu do zmroku. Polana jest już bardzo blisko. Nie możemy się zdradzić...
- A później? - zainteresował się Russo.
- Później, hmmm... Później Eva zajmie się detonatorem, a my atakujemy. Po drodze przyłączą się Kaktusowcy...
- Genialny plan, pułkowniku - sarkazm w głosie Russo był aż nadto widoczny. Khorst udał, że go nie dostrzega.
- Dziękuję.
*
"O'Callan. Hej, O'Callan" słaba myśl dobiegła go z lasu. Poderwał się na równe nogi.
"Słucham" warknął. Miał zły dzień.
"To, ja, Khorst. Prowadzę ludzi na pomoc. Słuchaj, O'Callan. Gdy dam ci sygnał atakujemy, rozumiesz?"
Brodacz syknął. Boże, broń mnie przed przyjaciółmi, z wrogami sam dam sobie radę...
"Idioci. Nie możemy atakować. Zaminowali szpital...."
"Szpitalem się nie przejmuj. Już załatwiliśmy sprawę. To, jak? Można na was liczyć?"
Złowrogi uśmiech rozjaśnił posępną twarz O'Callana.
"Ta jest, pułkowniku! Kiedy?"
"Dam znać."
*
Wrzask dobiegający zza strumienia poderwał ich na równe nogi. Z obozu biegła w ich kierunku banda zarośniętych obdartusów.
- Głupcy - syknął kapitan. Spokojnie wyjął detonator z kieszeni kombinezonu. Jeszcze chwila i wkroczą na pole, gdzie umieścili resztę ładunków. Jego ludzie sprawnie przybrali szyk bojowy.
Wrzask powtórzył się. Sahm zaciskał zęby na wardze. W dłoni zaciskał pożyczony miotacz.
"Jeszcze kilka metrów... Tak, skaczcie przez strumień... Chodźcie, robaczki...."
Spojrzał w bok. Szczupły palec kapitana spoczął na czerwonym przycisku.
"Jeszcze trochę.... Jeszcze.... Teraz!!!"
Nic.
NIC?
Sahm ze zdumieniem spojrzał na kapitana. Z niedowierzaniem patrzył jak ten nienaturalnie spowolnionym ruchem ciska detonator w stronę nadbiegających.
Koloniści zawyli triumfalnie. Pędzili coraz szybciej. Twarz dowodzącego atakiem O'Callana pokrywały czarne pasy klanowych malowideł.
- Idioto, dlaczego... - Sahm przyskoczył do kapitana. Odpowiedział mu szklisty wzrok.
Pierwsza salwa nie osłabiła impetu kolonistów. Zaświtały strzały i kamienie. Jeden ze stojących obok kapitana ludzi zachwiał się i upadł ze sterczącą z piersi strzałą. Idril Obuchowitz ponownie napiął łuk.
- OGNIA!!! - wrzeszczał Trasser.
Krzyki rannych.
Krew.
- OGNIA!!!
*
Ocalało czterech.
Sahm powłóczył zranioną nogą. Uciekli, lecz tuż za nimi rozbrzmiewały odgłosy pogoni. Na szczęście noc ochroniła ich granatowym płaszczem. Ścigający powoli rezygnowali, lecz oni brnęli dalej. Musieli jak najbardziej oddalić się od polany. Kolczaste zarośla chwytały za ubrania... Drzewa tarasowały drogę... Nic to... Trzeba iść dalej... Nie wolno im było odpocząć.... Jeszcze nie teraz... Gdyby jeszcze ta przeklęta noga aż tak nie bolała. Gdyby...
Dlaczego ten idiota wyrzucił detonator? Zepsuł cały misternie tkany plan... Dlaczego...
Noga... Boli... To nic... Wytrzymam... Muszę... Inaczej mnie zostawią... Musimy dotrzeć na wybrzeże... Do mostka... Tam przeczekamy do przybycia pomocy... A potem... Potem niech Bóg ma w opiece wszystkich kolonistów... Zemsta będzie słodka...
Postój... Dobrze...
*
- Hej, co to było! - obudziły go okrzyki przemytników. Musiał zdrzemnąć się podczas krótkiego postoju. Wszyscy podbiegli do ściany zarośli, za którymi coś się poruszało.
- Mówię wam, to był człowiek. Niewielki chłopiec.
- Skąd tutaj chłopiec.
- Nie gadaj tyle, tylko strzelaj.
- Nie usłyszą?
- A jeśli to faktycznie jeden z nich? Zaraz nas tu znajdą. Strzelaj, Tomtom!
Przebiegł go zimny dreszcz. Zaraz... Chłopiec... W lesie? Boże, Alex...
- Nie strzelajcie, głupcy! - krzyknął.
- Zamknij się, Sahm. Strzelaj!
Błysk miotacza i cicha eksplozja.
Cisza.
- Pudło. Dawaj jeszcze raz, Tomtom.
- Nie, zostawcie go.... - Sahm krzyczy do nich.
"Idioci, zostawcie go... Gdzie jest mój hełm... Jest... Szybko... Uciekać..."
Nieludzki wrzask rozdarł ciszę nocy.
*
Ból... Ból, który rozsadza czaszkę na drobne kawałki... Ból, który doprowadza do szaleństwa... Ból, który zabija....
*
Sahm podniósł się na kolana. Świtało. Wokół niego leżały trzy nieruchome ciała, poskręcane w mękach konwulsji. Wstał podpierając się o najbliższe drzewo. Przed oczyma wirowały mu czarne koła. Odetchnął głębiej.
Cóż za olbrzymia energia tkwiła w małym Aleksie, pomyślał mimowolnie. Jak to dobrze, że miałem ze sobą hełm...
Chciało mu się śmiać. Mimo wszystko, wygrał. Przeżył. Teraz musi dostać się do mostka. Trasser... On jako oficer na pewno ma płytkę z kodem do zamka...
Pokonując mdłości pochylił się nad bezwładnym ciałem szczurowatego. Nie zauważył jak ktoś wyłania się z gąszczu za nim. Nie dostrzegł ciosu, który zdruzgotał kościany hełm i pozbawił go przytomności. Nie zobaczył pełnego satysfakcji uśmiechu na twarzy ogolonego na łyso mężczyzny.
*
Przytomność przywróciło mu uderzenie w twarz. Jęknął próbując się poruszyć. Nie mógł. Ktoś przywiązał mu ręce i nogi do skomplikowanej plątaniny bambusowych pędów.
- Shogun - stęknął.
Łysol obrócił się do niego. W dłoni błyszczał nóż.
- Nie...
Shogun usiadł obok niego. Wbił nóż w ziemię.
- Wiesz, Sahm, sporo myślałem i doszedłem do wniosku, że zwykła śmierć to zbyt mało jak dla ciebie. Dlatego wymyśliłem coś innego. Nie wiem wprawdzie jak szybko rośnie tutejsza odmiana bambusa, ale będziesz miał trochę czasu na rachunek sumienia. A gdy przyjdę tu ponownie... Gdy tu przyjdę, będziesz już baaardzo wysokim facetem, Sahm....
*
Słońce majestatycznie kroczyło po nieboskłonie. Wraz z nim przesuwała się plama światła po niewielkiej polanie. Powolnym, jednostajnym ruchem wpełzła na zarośla, w których tkwił uwięziony człowiek. Sahm mógłby przysiąc, że młode pędy bambusa drgnęły, gdy padło na nie światło. Oblizał spierzchnięte usta.
Słońce świeciło coraz mocniej.
*
Statek kosmiczny, który kilka dni później przybył na orbitę planety figurującej na mapach jako Hitalia, na próżno czekał na jakikolwiek odzew na swoje nawoływania. Wreszcie, po trzech dobach pobytu w na orbicie, ruszył w drogę powrotną.
Krasne, czerwiec-lipiec'99
|
 |