Andrzej Filipczak

Projekt "Hitalia"

...poprzednia część opowiadania...


*

    Nathaniel Sahm zawył rozczarowany, gdy copter przeleciał kilkaset metrów dalej, nawet nie zwracając na niego uwagi. Cały trud, jaki włożył by wydostać się na otwartą powierzchnię poszedł na marne. Dobrze, że Alex pomógł mu tu dojść. Mimo, iż minęło kilka tygodni od czasu, gdy Shogun zostawił go na pewną śmierć w bambusowej pułapce, to zerwane ścięgna wciąż nie zrosły się zbyt dobrze.
    Obejrzał się na chłopca. Alex siedział skulony pod drzewem wyraźnie wystraszony hukiem przelatującej maszyny. Sahm zagryzł wargi. Miał także plan B, by zwrócić na siebie uwagę. Wiele wysiłku włożył w zgromadzenie tego stosu suchych gałęzi i liści. Teraz została się najtrudniejsza część planu. Musiał namówić chłopca, by ten oddał mu jego zapalniczkę.
    - Alex - błysnął drobnymi zębami. - Chodź tutaj, Alex. No, chodź....

*

    Sucha sylwetka proroka przywarła całym ciałem do pnia drzewa. Gorejące oczy wpatrywały się w wielki, biały obiekt stojący na równinie. Tak, to było to. Bóg był zadowolony. Dotarli na miejsce. Teraz pozostało czekać. W tej chwili było tam zbyt wielu żołnierzy. Ale bóg obiecał mu, że wkrótce zabierze ich stąd i Natchniony będzie mógł wypełnić swoją misję. Na razie pozostaje mu tylko modlitwa i oczekiwanie...

*

    - Co to, do licha, jest? - mnich był wyraźnie zaskoczony.
    - Wygląda jak plantacje - wyrwało się asystentowi. Luqaz zmiażdżył go wzrokiem.
    - Przecież widzę - syknął.
    - Niech, pan spojrzy, Luqaz - Kontei pochylił się nad polem i wyrwał jedną z roślinek. - To kukurydza, tylko jakaś mikra. A to żółte, to chyba rzepak. Widziałem też gdzieś fasolę. Reszty roślin nie znam.
    Luqaz wydął wargi.
    - Wygląda na to, że przecenił ich pan, pułkowniku. Wcale nie są tacy sprytni. Zostawili tu plantację...
    - A co, pana zdaniem, mieli z nią zrobić? Spalić? Zalać wodą? Może liczyli, że jej nie znajdziemy, a jeśli nawet, to że zostawimy ją w spokoju. Plantacja nie jest duża. Starczyło cztery, pięć osób, aby ją obrobić. To dalej niczego nam nie wyjaśnia.
    - Jak pan sądzi, gdzie oni teraz są? - Luqaz zmienił temat.
    Kontei uśmiechnął się pod wąsem.
    - Jeśli mają tylko tyle rozsądku, ile wykazywali dotąd, to rozproszyli się we wszystkich kierunkach, podzieli na małe grupki i pozaszywali w lasy.
    - Tak pan sądzi? - zamruczał mnich. - Ma pan mapę?
    - Mam.
    Wyjął z kieszeni plateau i uruchomił urządzenie. Przed nimi pojawił się holograficzny obraz tego rejonu Hitalii. Naniesiono już nawet odnalezione obozowiska i krater, w którym znajdował się wrak "Feniksa".
    - Dobrze - mruknął Luqaz. - Czy może pan pułkowniku przynajmniej określić, kiedy ci pańscy "wspaniali" rozbitkowie opuścili to miejsce?
    - Prawdopodobnie w tym samym czasie co i pozostałe obozowiska, czyli jakieś dziesięć, dwanaście dni temu.
    - Dobrze. Dwanaście dni, mówi pan. Powiedzmy, że dziennie przejdą dwadzieścia pięć, trzydzieści kilometrów. To nam daje około trzystu sześćdziesięciu kilometrów. Powiedzmy czterysta, chociaż to gruba przesada...
    Zakreślił palcem na mapie okrąg o promieniu czterystu kilometrów. Zaznaczony obszar pojaśniał.
    - Tak. Tak myślałem. Więc mówi pan, że rozdzielili się na małe grupki i pochowali po lasach? Cholernie duży obszar do przeszukania. Widzi pan te góry na północy? To około stu trzydziestu kilometrów stąd. Coś mi mówi, że tam znajdziemy nasze ptaszki. I to wszystkie. Ruszamy!
    Pułkownik nie protestował. Nie po raz pierwszy miał do czynienia z Zakonem i wiedział, że często mnisi przejawiali niezwykłą wprost intuicję. Zresztą pomysł z górami był dobry... Może faktycznie wszyscy tam się schronili. Góry dawały więcej możliwości ukrycia się niż lasy...
    Ciężka maszyna z furkotem poderwała się w górę i skierowała na północ.

*

    Po trzech kwadransach byli na miejscu. Mnich potrząsnął głową. Wyczuwał obecność ludzi, ale ktoś lub coś przeszkadzało mu się skupić. Coś otaczało jego umysł, zupełnie jak obłok mgły. Jednak był pewien, że rozbitkowie są właśnie tutaj. Czuł delikatne drgania ich pól, ale nie potrafił określić skąd dokładnie pochodziły...
    - I co? - zainteresował się Kontei, gdy Luqaz w końcu otworzył oczy.
    - Są tutaj. Tego jestem pewien....
    - Ale? - pułkownik podchwycił niepewność w głosie rozmówcy i naciskał dalej. Jednak w tym momencie mnicha wybawił pilot.
    - Sir, zauważono dym w pobliżu drugiego obozu.
    - Ha - pułkownik triumfował. - A nie mówiłem, że ukryli się w lasach? Tylko dlaczego rozpalili ogień... Zawracaj - krzyknął do pilota. - Niech wszystkie oddziały otoczą to miejsce. W końcu kogoś złapiemy.

*

    Najpierw ucichły ptaki. Wiecznie głośna dżungla zmartwiała na chwilę, by dać miejsce rykowi maszyn bojowych. Po niebie przemknęły dwa wojskowe coptery i wylądowały za najbliższym wzniesieniem. Inne maszyny wylądowały bliżej, gdzieś na skraju dżungli. Sahm czekał cierpliwie. Dzięki posiadanym informacjom upiecze dwie pieczenie przy jednym ogniu: uratuje własną skórę i zemści się na kolonistach. Wziął do ręki patyk z kawałkiem jasnego materiału, który miał zastąpić białą flagę. Spojrzał jeszcze raz na Aleksa. Huk maszyn znów go przestraszył, więc zaszył się wśród liści stojącego w pobliżu wielkiego drzewa. Sahm miał nadzieję, że tym razem gówniarz nie sprawi żadnych kłopotów.
    Nagle, równocześnie ze wszystkich stron, pojawili się żołnierze. Szli trzymając broń gotową do strzału. Sahm wstał i pomachał "białą flagą".
    - Poddaję się! - krzyknął. - Chcę rozmawiać z waszym dowódcą! Wiem, gdzie są koloniści!
    Żołnierze zatrzymali się na moment, a na czoło wysunęły się dwie sylwetki.
    - Wyjdź z podniesionymi rękoma - zażądał wyższy.
    - Jesteś sam? - zapytał niemal jednocześnie drugi.
    Sahm zawahał się.
    - Nie. Jest jeszcze ze mną dziecko, chłopiec, ale przestraszył się was i schował na drzewie.
    - Niech zejdzie - rozkazująco rzucił wyższy. - Nic wam nie zrobimy.
    Sahm przełknął ślinę. Nie wiedział, jak na takie żądanie zareaguje ten nienormalny szczeniak. Boże, gdyby to było zwykłe dziecko...
    - Niech chłopiec zejdzie na ziemię. Natychmiast.
    - Alex, chodź tu do mnie. No, chodź, Alex - Sahm nie przemawiał tak łagodnym tonem od dziesiątków lat. - Chodź. Wracamy do domu.
    Chłopiec nawet nie drgnął.
    - Muszę po niego wejść - krzyknął do otaczających go żołnierzy.
    - Zostań tam gdzie jesteś. Załóż ręce na głowę. My przyjdziemy do ciebie.
    Sahm odetchnął. Na krótko. W tej samej bowiem chwili, gdy krąg otaczających zacieśnił się, usłyszał coś, od czego ścierpła mu skóra. Chłopiec zaczął piszczeć.
    - Alex, uspokój się! Hej, stójcie! Czekajcie!
    Pisk narastał. Otaczający tylko na chwilę zwolnili krok.
    - Co się stało?
    - Chłopak się boi. Nie podchodźcie bliżej.
    - Dość tej błazenady. Przecież nic mu się nie stanie...
    Pisk potężniał z każdą chwilą.
    - Nie! Stójcie!!! Alex, przestań!!!
    Krzyk.
    Krew buchająca z nosa i uszu Sahma. Błysk przerażenia w jasnych oczach. Czyżby to już koniec....
    Wrzask.
    Żołnierze pokotem walący się na ziemię, skręcający się w męczarniach.
    Nieludzki, rozdzierający niebo krzyk.
    Postać szczupłego mnicha na kolanach, modlącego się, by Zasłona, którą założył, wytrzymała. Ręce oparł na zalanej krwią głowie asystenta, który spóźnił się o ułamki sekund.
    KRZYK!!!
    Syk przecinającego powietrze granatu, wystrzelonego przez jednego z pozostawionych w odwodzie snajperów.
    Eksplozja zagłuszająca zabójczy wrzask.
    Cisza.
    Cisza?
    Luqaz powoli otwiera zaciśnięte powieki. Przed nim, w miejscu gdzie przed chwilą stało samotne drzewo, dymi wielki krater.
    Koniec koszmaru...
ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 24-03-2000
Ostatnia modyfikacja: 13-02-2001
Copyright (c) 1999 Andrzej Filipczak