Andrzej Filipczak

Projekt "Hitalia"

...poprzednia część opowiadania...


*

    Pływał właśnie w przejrzystych wodach Konilli, gdy poczuł intruza. Oburzenie, jakie go ogarnęło dało najeźdźcy sekundę czasu. Drugą dało mu zaskoczenie, które ogarnęło Luqaza, gdy go rozpoznał. Była to najmniej spodziewana osoba... Osoba, która powinna gnić gdzieś na krańcu Galaktyki.
    "Eva?"
    Wykorzystała dany jej czas i rzuciła się do ucieczki. Popędził za nią. Jednym susem wyrwał do przodu i zagrodził jej drogę. Minęła go sprytnym zwodem. Ponownie wyprzedził ją i zablokował ucieczkę, lecz znów uciekła z pułapki. Coś nie dawało mu spokoju. Nie była sama. Było z nią coś potężnego, co potęgowało jej siły. Dotarli do ścian statku i chcąc nie chcąc musiał zawrócić. Przeraźliwa, lodowata pustka była dla niego zamknięta. Powrócił do ciała, przeklinając wszystkich biurokratów Federacji, którzy tak długo odwlekali decyzję o zamknięciu projektu. Eva tymczasem odkryła coś, co uczyniła ją jeszcze potężniejszą... Cholera, a już prawie ją miał w ręku.
    - Wezwij kapitana! - rzucił do przerażonego asystenta. - I to już!!!

*

    "Widziałeś?", zapytała, gdy wykończeni powrócili na powierzchnię planety.
    "Aha", mruknął Kalen. Nie mógł z siebie nic więcej wydusić. Wstrząsały nim dreszcze. Niczego już nie czuł. Powrócił do własnego ciała i zapadł w letarg. Dał się osłonić delikatnej mgiełce, która pojawiła się w Kręgu. Stojący w środku, płaski pseudo-kamień pulsował bezpiecznym ciepłem...
    Eva westchnęła i przytuliła się do niego. Ona nie widziała żadnej mgły. Musiała ostrzec ludzi, ale nie mogła zostawić tu Kalena samego... Nie mogła... Nie chciała.

*

    - Więc mówisz, że to dzięki salvaco? - Murzyn był nieufny. Siedzieli na brzegu rzeki, na miękkiej, zielonej trawie. Flower zaprosił ją na wieczorny spacer po okolicy.
    - Mhmmm - mruknęła niewyraźnie dziewczyna. Wrzuciła płaski kamień do rzeki. Podskoczył dwa razy, zanim nie skryła go woda.
    "Dlaczego?" Flower przeszedł na mentalną. Coraz częściej z niej korzystano. Ten sposób komunikacji przekazywał więcej niż same słowa. No, chyba, że ktoś chciałby coś ukryć przed rozmówcą...
    - Co, "dlaczego"? - Corrina udała zdziwioną.
    "Nie, udawaj, Corrina. Nie musisz mnie oszukiwać, abym zajął się twoimi cennymi orzeszkami. I tak zrobię, co tylko w mojej mocy, aby się tu przyjęły, ale nie dlatego, że uwierzyłem w tę bajkę o oswajaniu nimi mastodontów, ale ze względu na ciebie."
    Odwróciła wzrok, zmieszana. Nie bardzo wiedziała, co ma powiedzieć.
    - Widzisz tę wysepkę, tam na rzece? - Flower w końcu przerwał niezręczną ciszę. - Widzisz, jak kipi roślinnością? Tam dopiero musi być żyzna gleba. Problem w tym, żeby tam się dostać. Rozmawiałem już z Russo, aby pomógł mi w budowie promu...
    - Aha - mruknęła uprzejmie.
    - Bo widzisz, dysponując promem ....
    Corrina dyskretnie ziewnęła.

*

    - Pobudka, mistrzu - zarządziła wesołym głosem Eva. Wzięła się pod boki i komenderowała dalej. - No, Kalen, wstawaj, raz dwa... Musimy wracać i ostrzec wszystkich. Kalen, nie wygłupiaj się. Wstawaj! To wcale nie jest śmieszne. Wstawaj, albo zostawię cię tu samego... Kalen, no rusz się wreszcie, do jasnej cholery. Kalen, proszę...
    Opadła na ziemię. Nie miała już sił. Najgorsza była świadomość, że ucieka im czas, którego i tak nie było zbyt wiele. Dlaczego Kalen nie wstaje? Ona już dawno zregenerowała siły, a on ciągle spał. Nie mogła tu czekać, aż się obudzi. Musiała ostrzec ludzi... Musiała.... Kalenowi nie powinno się tu nic stać. Zresztą niedługo wróci. Koloniści muszą dowiedzieć się, co im zagraża...
    - Idę, słyszysz? - powiedziała z nadzieją patrząc na skuloną drobną postać. - Trzymaj się, Kalen. Niedługo wrócę.
    Zanurzyła się w niewielkim zagajniku, kierując się w stronę osady rolników.
    Postać leżąca na wielkiej, "kamiennej" płycie nawet nie drgnęła. Nie zmienił pozycji od kilkunastu godzin. O tym, że wciąż żyje, świadczyły płytki oddech i drgawki, które falami wstrząsały jego ciałem. Nie obchodził go zewnętrzny świat. Nie zauważył jak odeszła, nie dostrzegł też jej powrotu.
    - Niech cię diabli, Kalen. Przecież nie mogę cię teraz tak zostawić. I co mam teraz robić... Co?

*

    "Hej, nie wiem kto mnie słyszy, ale mam nadzieję, że moje ostrzeżenie do kogoś dotrze. Do Hitalii zbliża się okręt wojenny Federacji.... Mamy około dwóch, trzech tygodni czasu. Może jeszcze mniej.... Musimy zastanowić się co zrobić. I to szybko! To wszystko. Ja... Ja na razie muszę tu zostać... Niedługo wrócimy..."

*

    Komunikat tylko na chwilę oderwał nagiego mężczyznę od modłów. Długie, zwichrzone włosy nadawały dziki wygląd przeraźliwie chudej sylwetce proroka. Natchniony z rozmysłem podrapał się po zadku. Bóg, który w nim zamieszkał, nie przejął się tym ostrzeżeniem, więc dlaczego on, Natchniony, marny sługa boga, miałby się czegoś obawiać. Co więcej, bóg w tej chwili zesłał na niego oświecenie...
    Natchniony padł na twarz zawodząc dziękczynną pieśń.... Musiał podziękować za misję od boga....

*

    Złośliwy grymas wykrzywił twarz Sahma. Z chęcią podrapałby się po swędzącym nosie, ale wciąż nie odzyskał na tyle sił w rękach po "kuracji" bambusowej Shoguna, aby móc to uczynić. Zamiast tego spojrzał spod oka na śpiącego w pobliżu Aleksa. Bogowie zemsty byli mu przychylni. Już za kilka tygodni odpłaci kolonistom za wszystko. Odpłaci im z nawiązką....

*

    - Co to znaczy, że nie można oszacować liczby kolonistów? Nie potraficie liczyć? - wściekał się Luqaz.
    Starszy mężczyzna w mundurze pułkownika spojrzał na niego spokojnie.
    - Sam pan widział wrak "Feniksa" i krater. Spalili wszystko, co mogło ich zdemaskować... Poszliśmy dość wyraźnym śladem w stronę lasu, ale trop urywał się w jeziorku. Tamy nie trzeba było szukać zbyt długo. Spuściliśmy wodę, ale ona już i tak zrobiła swoje. Tu, gdzie jesteśmy teraz, powstał kolejny obóz "kolonistów", ale tu znów ogień nie zostawił zbyt wiele. Nie sposób określić ich liczby, nawet w dość dużym przybliżeniu. Ten, kto zacierał ślady, zrobił to po mistrzowsku.
    Luqaz skrzywił się.
    - Co mi pan tu za pierdoły opowiada, pułkowniku Kontei. Ma ich pan złapać, a nie zachwycać się ich pomysłowością.
    - Niech pan nie wrzeszczy tak, Luqaz. To misja wojskowa i ja nią kieruję, a nie pan.
    - Czyżby?
    - Tak, właśnie tak. Nie zgodzi się pan ze mną? To niech pan powie, kto od początku opłacał ten poroniony eksperyment. Tylko pod naciskiem prezydenta pozwoliliśmy wam zająć się doborem materiału badawczego, a wywiad jak zwykle spierdolił sprawę. Więc niech się pan zamknie i pozwoli działać wojsku.
    "Czekaj, pajacu. Już ja ci pokażę, kto tu rządzi" pomyślał mściwie Luqaz patrząc na stalowy hełm na głowie pułkownika. Stal w jakiś niepojęty sposób izolowała tę dziwaczną hitaliańską odmianę telepatii, tak więc mnich nie obawiał się że ktoś odczyta jego myśli. Tak, jeszcze się okaże czyje będzie na wierzchu, ale jeszcze nie teraz... Najpierw znajdźcie materiał....
    - Wie pan co. Nie mam pojęcia, po co cała ta misja? Niech pan spojrzy, co znaleźliśmy. Połamane strzały, krzemienny nóż i włócznia. To banda neadertali. Trzeba ich było tu zostawić, a nie wydawać miliardy na kolejną misję....
    W tej chwili do pułkownika podszedł jeden z komandosów.
    - Sir, znaleźliśmy coś ciekawego nad rzeką.
    Kontei odwrócił się do mnicha.
    - Słyszał pan, Luqaz. Lecimy.
    Mnich skinął na stojącego w pobliżu asystenta i niezgrabnie wgramolił się do maszyny. Długa, czarna szata krępowała mu nogi. Cóż, ale tego wymagało jego stanowisko. Westchnął ciężko.
ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 24-03-2000
Ostatnia modyfikacja: 13-02-2001
Copyright (c) 1999 Andrzej Filipczak