Michał Studniarek

Trzecie koło

...poprzednia część opowiadania...

*

    - Miło widzieć cię w dobrym zdrowiu, Andy. Pan nad tobą czuwał.
    - Chyba ma ksiądz rację - powiedziałem, siadając w jednym z ogrodowych foteli. Przyturlał się automat z butelką i dwiema szklankami. Z daleka dobiegał śpiew grupy pielgrzymów, którzy zajmowali jedno ze skrzydeł specjalnie dla nich wybudowanego hotelu.
    
Jak kwiat odcięty od korzenia,
Jak ryba na brzeg wyrzucona,
Bez Ciebie giniemy, Panie...

    
    Przez chwilę patrzyłem, jak automat sprawnie lawiruje między grządkami i rabatkami.
    - Jickins go naprawił - wyjaśnił duchowny, rozlewając napój - Działa na zasadzie żółwia w labiryncie. Ale ale, nie jesteś zbyt wesoły. Nie cieszysz się, że jesteś znowu w domu, na Ziemi Obiecanej?
    - Chciałem wypełnić dobry uczynek i chyba dostałem do Pana Boga po łapach. - Westchnąłem. - Kiedy tam byłem, przydarzyło mi się... nie, źle. Muszę zacząć od samego początku.
    Jak mogłem najkrócej opowiedziałem wszystko, starając się zachować przy tym względną logikę. Ksiądz Germin słuchał, ani razu nie przerywając.
    - ...do tej pory nie mogę pojąć, dlaczego to się tak właśnie skończyło. Jaki popełniłem błąd?
    Duchowny milczał. Im dłużej się zastanawiał, tym mniej pewnie się czułem. Znów zadałem sobie pytanie, czy dobrze zrobiłem, że przyszedłem zawracać mu głowę.
    - To nie jest tak, Andy - odezwał się ostrożnie ksiądz - W niczym nie zawiniłeś. Chciałeś jak najlepiej. Widzisz, Bóg nie rozumuje jak ekonomista, na określoną ilość grzechów przypada określona ilość kar. Wiesz, że Jego zamiary nie są nam znane... może chciał ją mieć u siebie właśnie taką, jaką była. Może to uratowało ją przed czymś gorszym, przed złym albo nieszczęśliwym życiem...
    Mówił długo, a ja zastanawiałem się nad jego słowami. Moja kolej na milczenie.
    Pół godziny później wyszedłem i wróciłem do domu. Mimo wszystko, nie przekonał mnie. Dlaczego Pan tak zadecydował? Jakiż to plan ma wobec mnie, że tak się ze mną obszedł? Jak mogę naprawić to, co tam się stało? Nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na te pytania. Chyba nikt nie potrafił. Sama wiara w słuszność Jego decyzji nie wystarczała.
    Na werandzie domu leżały rozłożone książki i czytniki, z których uczyłem się do egzaminu. Podniosłem jedną z nich.
    (...) wychodząc z teorii Lewina, Maxilian (historyk i teolog w jednej osobie) sformułował teorię tzw. kół czasu. Według niego, Bóg daje bytom (zarówno politycznym < państwa, rządy>, jak i jednostkom ludzkim) dwie szanse, zwane przez M. kołami czasu. Zamknięte cykle powtarzają się w trudnych do przewidzenia zmiennych interwałach czasowych. M. twierdził, że przy użyciu odpowiedniej skali porównawczej można zbadać częstotliwość występowania cyklu oraz czas jego trwania. Po opublikowaniu teoria spotkała się z druzgocącą krytyką. Zarzucano jej twórcy wtórność (liczne odwołania do teorii reinkarnacji) oraz brak przekonujących dowodów na występowanie k. cz. np. w odniesieniu do gospodarki. Sam Lewin wytknął Maxilianowi, że to sam Bóg wyznacza czas, kiedy ma nastąpić druga szansa, a zatem teolog popełnia bluźnierstwo, starając się obliczyć plany boże. Niemniej ze względu na prostotę sformułowań idea ta spotkała się z ogromnym zainteresowaniem czytelników. Starano się zastosować teorię M. w praktyce: próba określenia przy jej użyciu kolejnych kryzysów gospodarczych i ekonomicznych oraz hoss i bess na giełdzie doprowadziła do...

*

    Zgaszono światła, zostało tylko kilka lampek na stołach. Ostatnie kufle schły w suszarce, a Greg wynosił worki ze śmieciami.
    - Andrew, co ty tu jeszcze robisz? - zapytał, wycierając ręce w szmatę do kontuaru. Klientelę przyciągały właśnie takie drobne smaczki jak tradycyjna ścierka w miejsce dwustronnego obracanego blatu oraz szklane kufle zamiast plastikowych kubków.
    - Czekam na Logana, już się stąd zabieramy. - Spojrzałem na zegarek i załomotałem w drzwi toalety. - Do jasnej ciasnej, streszczaj się! Już po trzeciej! Mam zamiar jeszcze się wyspać tej nocy!
    Zerknąłem przez okno na ulicę. Po deszczu zostały tylko małe, szybko niknące kałuże. Do południa nie będzie śladu. Kawałek nieba, który mogłem dojrzeć, zmienił już kolor z czerni na poszarzały granat. Gwiazdy i kilka przelatujących właśnie nad miastem sztucznych satelitów mrugało do mnie z nieba.
    - Greg, byłeś w kiblu? - zapytał nasz gitarrero - Lepiej tam zajrzyj. Syf-malaria, mówię ci. Trzy z czterech kabin zapchane gównem, petami, zużytymi jednorazówkami, papierem i prezerwatywami. Ledwo znalazłem miejsce dla siebie. Jezu, skąd ludzie tyle tego biorą? - rzucił dramatycznie, kiedy za barmanem zatrzasnęły się drzwi. - Jak myślisz, Idril?
    - Nie wiesz? Dwadzieścia pięć lat żyjesz na tym świecie i pytasz mnie, skąd się bierze gówno?
    Wyszliśmy. Powietrze przesycone wilgocią wydawało się być rześkie. Za dwie godziny będzie znów ciężkie, duszne, parne, cuchnące spalinami. Po leżących w pobliżu torach przewaliła się kolejka. Chwilę później z szelestem plastiku i brzękiem puszek przez ulicę przetoczył się wywołany przez nią niewielki huragan. Zatęskniłem za moją rodzinną Ziemią Obiecaną.
    Gadając o tym i o owym, dotarliśmy do skrzyżowania. Tu nasze drogi się rozchodziły: Logan wędrował dalej, mój dom znajdował się o dwieście metrów stąd. Wreszcie mogłem odetchnąć od zgiełku ludzi i instrumentów. Spokój. Wokół panowała absolutna cisza. Prawie raniła uszy. Gdybym się skupił, mógłbym ją... usłyszeć?
    - O, anioł.
    Zaskoczony stanąłem jak wryty. Od ponad roku nikt tak do mnie nie mówił. Na ulicy nie było żywego ducha. Czyżbym zaczynał gadać sam do siebie?
    - Skrzydlaty, co tu robisz?
    W cieniu pod murem dostrzegłem skuloną postać. Po krótkich, czerwonych włosach ściekała powoli woda z dziurawej rynny.
    - Skrzydła - powiedziała, spoglądając na mnie szklistymi oczyma. Kiedy w nie spojrzałem, poczułem na plecach dreszcz. Nie spoglądały na mnie, ale przeze mnie. W inny wymiar.
    - Skrzydła - popękane wargi ledwie się poruszały - Dlaczego? Po co je chowasz? Boisz się, że cię poznają? Oni... tego nie widzą. Są jak śleeei... eeee... idzący...
    Zamruczała coś niewyraźnie. Wolno przechyliła głowę na bok, popatrzyła w uliczkę. Teraz była światem sama dla siebie. Nic z zewnątrz do niej nie docierało.
    Poszedłem w swoją stronę. Kotłowały się we mnie sprzeczne uczucia. Anioł... Tak mnie nazywano na Van Tagahor. Dlaczego teraz? Widziałem ją gdzieś...
    Przypomniałem sobie, kiedy drzwi do mieszkania stanęły wreszcie otworem.
    Chyba wiedziałem, dlaczego przychodziła do klubu.
    Tylko czemu wciąż ją spotykam?

*

    Wstrząs powoli mijał. Leżałem na dnie parowu, do połowy zagrzebany w zeschłych liściach. Udało mi się przekręcić głowę; dostrzegłem pas rozoranej ziemi i rozrzucone rudawobrązowe liście. Przypomniałem sobie, że się poślizgnąłem. A więc to stamtąd zleciałem... dość wysoko. Dobrze, że broń zsunęła się za mną. Spojrzałem na siebie i zdrętwiałem: brakowało mi ponad trzech czwartych ciała. Byłem, jak to określał Kimilsen, "łaciaty". Takie uszkodzenia zdarzały się dosyć często. Z żołnierza mógł pozostać kadłubek z głową albo cała postać z połową twarzy. Wyłączyłem system i ponownie go uruchomiłem. Coś kliknęło i widzialne fragmenty znikły jak zdmuchnięte. Chwała topornej wojskowej technice! Znów stałem się niewykrywalną dla radarów, bezcielesną zjawą. Chciałem wywołać Delaurante'a czy kogokolwiek, ale odbierałem tylko jakieś szumy. Musieli przebywać poza zasięgiem urządzenia, albo nadajnik rozwalił się przy upadku. Miałem nadzieję, że to jedynie kwestia odległości.
    Jakoś się pozbierałem i rozejrzałem wokół. Wszędzie strome, wysokie ściany parowu. Próbowałem się wspinać, ale śliskie liście i brak krzaczków czy korzeni pomocnych we wspinaczce sprawiły, że w końcu zrezygnowałem. Bez liny i tak by się to nie udało. Sięgnąłem do kontrolki i wysłałem sygnał namierzający. Wkrótce powinni mnie znaleźć; leżałem nieprzytomny najwyżej kwadrans.
    Wąwóz skręcał na północ. Brodząc po kostki w liściach zrobiłem kilka kroków w tamtą stronę. Wbrew moim oczekiwaniom za zakrętem nie było wylotu. Przy następnym kroku zapadłem się po pas w liście całkowicie wypełniające niewielki dół. Klnąc i posapując jakoś się z niego wygrzebałem. Narastało we mnie zniecierpliwienie. Przypomniały mi się opowieści o długich wąwozach, przecinających drugą półkulę planety. Podobno tam właśnie przygotowywano niezliczone zasadzki, wybijano do nogi całe kompanie żołnierzy - zwłaszcza sił rozjemczych. Co gorsza, z używania wąwozów nie można było zrezygnować; stanowiły jedyne naturalne drogi w porastającym teren gęstym lesie. Tutaj było podobnie.
    Usłyszałem cichy pisk radaru. W jednej chwili znieruchomiałem. Człowiek! W pierwszej chwili pomyślałem, że to ratownicy - ale oni skontaktowaliby się ze mną przez kom! Powoli obracałem głowę w nadziei, że zobaczę jakiś ruch. Tutejsi nie dysponowali dużą liczbą maskujących kombinezonów; kradli je czasami z naszych magazynów lub odbierali złapanym żołnierzom. Cicho i ostrożnie zacząłem się cofać. Radar zapiszczał głośniej. Sięgnąłem do hełmu i przełączyłem celownik na termowizję. Znalazłem niewielkie źródło ciepła po prawej stronie. Odbezpieczyłem broń i powoli ruszyłem w górę po zboczu. Uruchomiłem lornetkę. Nade mną znajdował się niewielki otwór, częściowo zasłonięty bezlistnymi krzakami. Przy odrobinie szczęścia można było tam dotrzeć.
    Zacisnąłem zęby i rozpocząłem żmudną wspinaczkę, wbijając czubki butów głęboko w miękką warstwę liści. Kiedy dotarłem do kępy krzaków, miałem już niezłą zadyszkę. Radar popiskiwał miarowo. Ktoś ukrywał się w jaskini. Jak przedostał się przez szczelinę? Kto to jest? Żołnierz czy zwykły uciekinier, który schronił się tu przed wojną? Musiałem to sprawdzić. Spróbowałem przecisnąć się przez otwór. Udało się, mimo że omal nie spowodowałem zawału, który pogrzebałby mnie na amen.
ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 24-03-2000
Ostatnia modyfikacja: 14-02-2001
Copyright (c) 2000 Michał Studniarek