Michał Studniarek

Trzecie koło

...poprzednia część opowiadania...

    Znalazłem się w ciemnym korytarzu, który prowadził do szarej pieczary. Zapewne kiedyś stanowił odpływ podziemnego strumienia. Sonar zaczął popiskiwać z coraz większą częstotliwością. Czerwonawa plama na termowizji była za mało wyraźna, żebym mógł określić, co lub kto to jest. Noga za nogą, jak najciszej, posuwałem się w tamtą stronę. Nerwy miałem napięte jak postronki. Lada chwila zacznę strzelać do wszystkiego, co się rusza. Duszno mi... czyżby klaustrofobia?
    Dotarłem do końca korytarza. Stałem w niewielkiej grocie, oszalowanej deskami i folią, zagraconej skrzyniami. Całość nie była szersza od moich rozłożonych ramion. Ucisk w piersi ustąpił, z radością oddychałem lekko zatęchłym powietrzem. światło docierało przez małą wyrwę w sklepieniu, słabo rozpraszając ciemność. Z zakamarków pamięci usiłowałem wygrzebać obraz TAMTEGO wnętrza. Niczego nie byłem do końca pewien: we śnie spowijały je egipskie ciemności, nieprzeniknione nawet dla mojego sprzętu.
    Wycelowałem broń i postąpiłem krok do przodu, w stronę źródła ciepła w kącie.
    Nadepnięta puszka trzasnęła mi pod nogą, to coś rzuciło się na mnie z przenikliwym wrzaskiem. Odruchowo uskoczyłem w bok i w ostatniej chwili powstrzymałem się od naciśnięcia spustu.
    Stworzenie prężące się do skoku było chude i brudne jak nieszczęście. Dopiero po chwili pod zmierzwionymi włosami zobaczyłem twarz. Dziewczyna patrzyła na mnie z groźnym błyskiem w oku, gotowa do następnego ataku. Bełkotała coś, ale translator nie reagował; zdaje się, że słowa były poprzekręcane.
    - Nie bój się. - Opuściłem broń. Maszyna szybko przełożyła zdanie. W tym miejscu mechaniczny głos brzmiał niesamowicie. Dziewczyna przekręciła głowę, zerknęła nieufnie. Rozumiała słowa, ale ten bezbarwny ton, jakim były wypowiedziane... Z moją znajomością miejscowego języka wolałem nie mówić nic. Zrobiłem ostrożnie krok do przodu. Spodziewałem się następnego ataku, ale ona wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi oczyma. Powoli, szorując plecami o ścianę, usiadła w kucki. Zaczęła kołysać się rytmicznie nie spuszczając ze mnie wzroku. Potem z jej ust wyszedł dziwny, jednostajny zaśpiew. Zmarszczyłem brwi. Brzmiał znajomo... tylko gdzie ja go mogłem słyszeć? Tamta objęła rękami poranione kolana i kiwała się raz szybciej, raz wolniej.
    Wyłączyłem maskowanie. Miałem nadzieję, że ją uspokoję.
    Nie przerywając śpiewu sięgnęła za pazuchę niemal czarnej od brudu sukienki i wydobyła poszarpaną torebkę do zawieszania na szyi. Mocując się z zapięciem, wyciągnęła stamtąd holograficzny obrazek i powoli, z błagalnym spojrzeniem, podała mi na wyciągniętej dłoni.
    - Aniele boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój... - wycedził translator.
     Długo obracałem obrazek w palcach. Nie wiedziałem, co myśleć o tym zdarzeniu. Czy to o nią chodziło? To ją miałem odnaleźć? Co, na Boga, mam z nią zrobić? Zabrać ze sobą? Pytania w mojej głowie mnożyły się jak króliki; łeb mi od nich pękał.
     - Rany, i co ja z tobą zrobię? - westchnąłem, oddając plastik właścicielce. Przestała śpiewać, ale nie odrywała ode mnie wzroku. Gdyby nie te błyszczące oczy, miałbym problemy z zaliczeniem ich właścicielki do istot ludzkich.
    - Obuchowitz, do kurwy nędzy, gdzie ty jesteś?! - usłyszałem nagle w komie. Jeszcze nigdy ten głos nie sprawił mi tyle radości.
    - Delaurante, nie drzyj się tak - odparłem do sitka w hełmie. - Wpadłem do jakiejś pieprzonej jamy, zaraz się stąd wygrzebię. Gdzie jesteście?
    - Jakieś dwieście metrów od ciebie. Nie ruszaj się, mogłeś sobie coś złamać!
    - Czułbym to - mruknąłem.
    Dziewczyna przysłuchiwała się naszej rozmowie z bezbrzeżnym zachwytem. Najwidoczniej nie miała pojęcia, co robimy. Powoli zacząłem wycofywać się ku wyjściu. Złożyła dłonie i wydała kilka osobliwych dźwięków. Z intonacji i wyrazu twarzy zorientowałem się, że chce, abym został.
    - Wrócę - powiedziałem przez translator. To jedno słowo podziałało na nią jak balsam. Ponownie zaczęła się kołysać i nucić tą samą melodię.
    Przejście korytarzem było łatwiejsze. Kiedy znów ujrzałem szare ołowiane niebo Van Tagahor, radar zaczął piszczeć jak wściekły. Ruszyłem w tamtą stronę. Wolałem, żebyśmy spotkali się jak najdalej od tego miejsca.
    - Gdzieś ty przepadł? Jezu, jak ty wyglądasz? - Delaurante dopadł mnie w trzech susach.
    Gdybym mu powiedział, gdzie trafiłem, i tak by nie uwierzył. To po prostu nie mieściło mu się w głowie.
    - Widzisz tamten lej? - Pokazałem sporą nieckę na stoku. Liście wokół były rozrzucone - Jeśli sądzisz, że jest płytki, to zapuść sondę. Zdziwisz się.
    Kapral uklęknął na krawędzi, zlustrował uważnie rozpadlinę. Jego średnio rozwinięte szare komórki daremnie usiłowały pojąć, jak mogłem się tam zagrzebać.
    - Cholera, wiesz, to nawet możliwe - zawyrokował. - Wracamy do bazy, dosyć mam tych jesiennych spacerów. Udało mi się wezwać pomoc, chrzanić te stare sposoby. I wyłącz maskowanie, nie lubię gadać z duchami.
    Ruszyliśmy w dalszą drogę. Kiedy zobaczyłem wylot parowu o jakieś dwieście metrów od miejsca, w którym zrezygnowałem z dalszego marszu, coś się we mnie zagotowało. Takie już moje porypane szczęście. Na skraju lasu rozszalała się trąba powietrzna, gdy dysze lądującego transportowca podniosły chmurę liści.

*

    Ledwo opuściłem knajpę, z bocznej uliczki dobiegły mnie jakieś odgłosy. Ktoś krzyczał. I to całkiem głośno.
    - Ty kurwo! - usłyszałem pełen wściekłości głos. - Gdzie forsa, co?
    Odpowiedź była zbyt cicha, żebym mógł ją usłyszeć. Zresztą nie ciekawiła mnie zbytnio. Takie rozmowy słyszało się tutaj dość często.
    - Masz! - Rozległ się odgłos uderzenia dłonią w policzek. Usłyszałem bolesny krzyk i to mnie zatrzymało. Znałem ten głos.
    No dobra, jeżeli mam być aniołem, to nim będę.
    Skręciłem, stukając obcasami o chodnik. Chciałem, by tamten facet wiedział, że nadchodzę.
    Było ich dwóch. Jeden w charakterystycznej czarnej kurtce z widoczkami, drugi w sfatygowanym płaszczu. Ten w kurtce potrząsał kimś ukrytym w cieniu muru i kontenerów na śmieci. Obrazki migały w rytm teledysku. Gdzieś w górze, zagłuszając moje kroki, zaszumiał startujący śmigacz.
    - Hej, Sid, wyduś z niej tą forsę! - zachichotał nerwowo facet w płaszczu. Miał krótko ostrzyżone włosy i nos jak dziób sępa. Chyba dał sobie w kanał dla kurażu.
    - A wiesz, niezły pomysł. - Sid przyciągnął ofiarę. Na krótką chwilę zobaczyłem jej twarz w świetle latarni i wyzbyłem się resztek wątpliwości. Stanąłem za nimi i chrząknąłem głośno.
    Jakby w nich piorun strzelił. Nosacz odwrócił się powoli. Dostrzegłem lęk na jego twarzy. Ale kiedy zamiast gliniarza lub gangstera z obstawą zobaczył samotnego faceta z futerałem, od razu nabrał odwagi.
    - Czego szukasz? - warknął zaczepnie jeden z nich. - Spierdalaj!
    Nie odpowiedziałem. Po prostu stałem i patrzyłem. Chciałem, aby spojrzenie mówiło za mnie, ale nie wiedziałem, czy mi się to udało.
    - Ty, to chyba jej kumpel. - Ostrzyżony uśmiechnął się i postąpił krok w moją stronę. - Nie gada, tylko wytrzeszcza gały. Coś ci się nie podoba? - rzucił zaczepnie.
    Oprzytomniałem. Zszedłem z obłoków na ziemię. Dosyć udawania Milczącego Mściciela. Wlazłem im w drogę i żeby przeżyć, muszę to załatwić szybko.
    Ostrzyżony chciał zrobić następny krok, ale wpakowałem mu w brzuch gryf mojego autocastera. Sapnął, gdy klucze przygniotły żołądek i splot słoneczny. Zostawiłem go pod ścianą i ruszyłem ku Sidowi. Pchnął ofiarę w kąt; chciał mnie uderzyć, ale pięść trafiła w deskę basówki. Wrzasnął. Złapałem go za szyję. Kolisty ruch ręką: dłoń obróciła kark, kark pociągnął kręgosłup. Gość wykonał zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i walnął w kontener na śmieci. Powoli zjeżdżał na asfalt, choć robił wszystko, co mógł, żeby utrzymać pion. Jego kumpel powoli szedł na mnie z nożem. Miał świszczący i chrapliwy oddech, ale poruszał się całkiem sprawnie. Wszczepiony neutralizator bólu?
    Zrobiłem unik. Pozwoliłem, by ostrze przeszło obok i ponownie uderzyłem deską gitary. Napastnik stęknął, zatoczył się; wyjąłem mu kosę z ręki. Krystaliczne ostrze, ładna zabawka. Schowałem ją do kieszeni i zwróciłem się ku cieniowi.
    Ofiara klęczała w kącie tak jak wtedy, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Złapałem ją wpół i próbowałem unieść. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak bardzo się trzęsę. Adrenalina robi swoje.
    - Chodź, do cholery! - wysyczałem przez zaciśnięte zęby. - Zaraz dostanę dreszczy, rusz się!
    Z trudem ją podniosłem. Leciała mi przez ręce, ledwo trzymała się na nogach. W nikłym świetle jej twarz miała jednolity szary kolor. Tylko oczy odbijające blask latarń jaśniały gorączkowo. Jak u Kalii. Powoli niosłem ją do mojego domu. Tamci dwaj leżeli na asfalcie, ostrzyżony trzymał się za twarz i cicho jęczał. Sid miał problemy z powstaniem na kolana. Kolorowe obrazki na jego kurtce rzucały tęczowe refleksy na kałuże.
    Nie była to najwspanialsza noc w moim życiu. Dziewczyna rzucała się gorączkowo, majaczyła. Potem zapadła w niespokojny sen. Siedziałem w fotelu owinięty kocem, nafaszerowany tertiną i walczyłem z dreszczami. Myślałem.
    Kalia...
    Ona nie mogła znaleźć się tutaj przypadkiem.
    Więc dlaczego?
    Staraj się jak najlepiej zapamiętać tę chwilę.
    Po co?
    Bo oto zaczyna się drugie koło.
ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 24-03-2000
Ostatnia modyfikacja: 14-02-2001
Copyright (c) 2000 Michał Studniarek