Wojciech Gołąbowski

Marnotrawny


    Rozproszone światło sufitu z trudem przebija się przez złotobrązowe pukle włosów spływające po mej twarzy... Milutki, lekko zadarty nosek z samotnym piegiem po prawej stronie... Nira, moje kochanie, nigdy cię nie opuszczę... O, tak... Trochę wyżej... Ooo... Dobrze... Spod przymkniętych powiek ledwo widać nieskazitelną biel białek i iskrzący brąz tęczówek. Patrzy gdzieś nad moją głową... Już nie patrzy, zmrużyła oczy. Meaaauuu... Słodycz karminu i symetryczny ucisk poniżej... Nira, moje kochanie...
    
    
    Bezgłośny jęk obolałego umysłu. Czas odpocząć. Z niekłamaną ulgą zdejmuję z barku wbijające się w mięśnie gałęzie. Ale przecież nie możemy stanąć tu, na ścieżce do wodopoju! Rozgarnąć krzaki po lewej, gdzie rzadziej wyrosły, podeprzeć... Tak. Teraz jeszcze przeciągnąć brzemię te kilkanaście stóp... Powinno wystarczyć. Zamaskować dojście do ścieżki, zaznaczyć, w którym kierunku jej szukać... Tutejsza flora daje ciężkie nauczki naiwnym... Nie sposób zapomnieć. Dziwna, nieznana, dzika puszcza hitaliańska ma się nijak do doskonale poznanych lasów Falcorum. A przecież nie powinny się aż tak różnić... Czyżbym dorastał w parku?
    Zostało coś jeszcze z przedwczorajszego mięsa? Mało. Śmierdzi? Słabo, ale już. Warto by zastawić sidła na ścieżce, może coś...
    
    
    Palmo chyba nigdy nie wyrośnie ze swej dziewczęcej urody. Równo obcięte jasnoblond włoski dyndają mu wokół głowy. Jak zwykle roześmiany.
    - Golo, idziemy na króliki? Te pułapki, co dwa dni temu...
    - Nie mogę dziś. Dziadzio ma mi objaśniać, czym zajmuje się ProMan w kopalni 15c.
    - 15c? To granice Falcorum, prawie trzy tysiące kilometrów stąd...
    - Ponad trzy tysiące. Trzy sto z hakiem, jak mawia papa. Dlatego wylecimy już teraz.
    - Zdążycie tam na obiad?
    - Jasne! Miałbym przegapić nadziewane bażanty? To się zdarza raz na miesiąc!
    - Szkoda, bo wiesz, naprawiłem te sznurki, co nam się...
    - O, dziadzio już woła. Muszę lecieć. Wpadnij za trzy dni, co?

    
    
    Nie, niebieskooki Palmo nie wyrósł, nie wydoroślał. Dziadek by go chyba zatłukł, gdyby się dowiedział, co myśmy czasem w lesie we dwóch robili... Młodzieńcze odkrycia, grzechy dojrzewania... Jak to było z tą pułapką? Ten po prawej związać z tym z góry, ale słabo, za to ten od dołu mocno? Na odwrót? Palmo, czemu cię tu nie ma, kiedy jesteś mi najbardziej potrzebny? Szlag by to... Musi wystarczyć. Z powrotem za krzaki. Godzinka snu, nie dłużej.
    
    
    Dlaczego właściwej perspektywy do oglądania własnych poczynań nabiera się dopiero stojąc po drugiej stronie zatrzaśniętej śluzy? Dlaczego dopiero tu, na odległej Hitalii zacząłem dostrzegać całe swe dotychczasowe życie jako zbyt słodkie, aby było prawdziwe? Czy sprawiła to obecność - i dostępność do mojej osoby - marginesu znanego jedynie z holowizji? A może to te osaczające i wpijające się w umysł obce myśli, odczucia, zamiary wobec swych dawnych wrogów i siebie nawzajem? Może wreszcie to, że po raz pierwszy w życiu zostałem naprawdę sam - bez wsparcia rodziny, przyjaciół, służby?
    Czyżbym sam stawał się - jak i oni - wyrzutkiem?
    Początki pobytu na tej na pozór gościnnej planecie nie obfitowały w przyjemne chwile. Pierwsze kontakty z obcymi fizycznie, mentalnie i moralnie ludźmi cudem tylko nie skończyły się dla mnie tragicznie.
    Musiałem się przezwyciężyć.
    A nie było to łatwe. To nigdy nie jest łatwe.
    Pierwsze noce pod obcym, gołym niebem, gdy pozbawiono mnie nie tylko anty-g, ale nawet przyzwoitego koca. Ranki, kiedy budząc się, znajdowałem swego poznanego wieczorem sąsiada martwego. Nienawiść w tak wielu oczach, ciepło tak znikome, często połączone z wyrachowaniem. Zaprawdę, czegoś brakowało w moim wychowaniu. Miałem odtąd nadrabiać owe braki w rekordowym tempie, nie mając szansy na powtórzenie raz oblanego egzaminu.
    Zacząłem sobie wmawiać, że lubię przynajmniej niektórych spośród pozostałych rozbitków. Uważałem, że jeśli w to uwierzę, to moje myśli nie zdemaskują faktycznego obrzydzenia, którego czułem za każdym razem, odbierając czyjeś myśli o zabijaniu, żarciu i bezrozumnej kopulacji. Które zresztą narastało, gdy zdałem sobie sprawę, że odbieram ich wspomnienia, a nie marzenia.
    Musiałem się stamtąd wyrwać, przerwać to nieustanne pasmo myślowych lub słownych licytacji własnych osiągnięć. Moją głowę rozsadzały wizje krwawych jatek popełnianych w imię kosmos wie, czego. Jedynym, co mnie dziwiło był fakt, że biorący w nich udział psychiczni mutanci nie skakali sobie do gardeł gdy okazywało się, iż stali wtedy po przeciwnych stronach barykady... Widocznie fizyczna odległość od reszty cywilizacji i na nich wycisnęła swój ślad. Może jak i ja zaczęli sobie wmawiać: "to nie ja", "mnie tu nie ma", "to nie ja, nie ja"...
    A może i oni obudzili się ludźmi?

    
    
    Oczywiście spałem za długo. Zaczynało się ochładzać, cienie zauważalnie zgęstniały. Niedługo będzie szarzeć, a potem nastanie mrok. Tu, w dzikim, gęstym lesie nie ma co liczyć na światło żadnego z dwu księżyców czy choćby gwiazd. Jedynym, co może rozświetlić czerń będą błyszczące oczy nocnych drapieżników. Ogień... Nierealne marzenie.
    Moja pułapka. Jest coś? Mały arbuz... Niewiele, ale dobre i to. Przynajmniej nie pomyliłem się ze sznurkami. Przykro mi, ale muszę cię zatłuc. Jestem głodny, a to jedyna w tej chwili racja. Nie mogę ci nawet zapewnić bezbolesnej śmierci, ale postaram się, aby była szybka. Tylko nie wierć się i nie patrz swymi niewinnymi oczami... Postaram się trafić w głowę za pierwszym zamachem.
    
    
    Podjęto decyzje o przeprowadzeniu rekonesansu po nieznanym terenie. Poszło kilku zapaleńców a ja niemrawo podążyłem za nimi, nie mogąc nadążyć za pewnym, żołnierskim krokiem. Pewnie to i dobrze, bo wkrótce za sprawą wybuchających soków drzew, z przodu zrobiło się gorąco i nieprzyjemnie... Zaraz ruszyła też druga grupa, stawiając mnie między młotem a kowadłem.
    Młot i kowadło w jednej osobie rzuciło się na mnie, niemal zabijając, ot tak, dla własnego bezpieczeństwa. Nazywało się Rodriguez. Po krótkiej, acz niebezpiecznej (głównie dla mnie, nie byłem przyzwyczajony do zadawania się z terrorystami) rozmowie pociągnęło mnie za sobą w blade opary. A może poszedłem z własnej woli? Któż to teraz pamięta...
    Rodriguez nie okazał się bezpiecznym kompanem. Dużo myślał. Jak dla mnie za dużo i o niewłaściwych rzeczach. Nie mogłem, po prostu nie mogłem utrzymać na wodzy moich odczuć względem niego. Czy odebrał mój wstręt? Nigdy się nie dowiem - wymknąłem się sam, czy po prostu postanowił nie zwracać więcej na mnie uwagi?
    Szara, śmierdząca mgła przetykana coraz częściej wyłaniającymi się znienacka ostrymi kolcami drzew, chcącymi tylko rozedrzeć ubranie i wbić się jak najgłębiej. Napić się świeżej krwi.
    Kojący szum strumienia i chłodna świeżość krystalicznej wody przywróciły mi realniejsze spojrzenie na rzeczywistość. Ruszyłem wzdłuż koryta, coraz silniej i wyraźniej odbierając inne myśli - spokojniejsze, bardziej przyjazne. Mgła się przerzedziła, w końcu rozwiała zupełnie. Strome zbocza wąwozu stopniowo opadały niżej, ostatecznie rozszerzając się i czyniąc miłą polanę z wygodnym dostępem do wody.
    Na polanie poznałem Jagera. Człowieka, który chciał spokojnie żyć. I tyle. Pierwszy Hitalianin, który nieznajomego częstował jedzeniem, a nie przekleństwem. Którego mógłbym nawet polubić.
    Ale wkrótce polana zaroiła się tymi, od których ledwo co zdołałem odejść.
    Znowu to samo.
    Uciekać, uciekać!
    A na razie udawać chorego. Może wtedy dadzą spokój?
    Jęki rannych. Przekleństwa zdrowych. Smród dochodzący z zaimprowizowanej latryny. Głód świecący w oczy. Myśli. Myśli. Myśli. Dość!
    Kolejny zwiad? Wyprawa do kapsuły? Idę z wami!

ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 25-10-2001
Ostatnia modyfikacja: 15-01-2003
Copyright (c) 2000-2003 Wojciech Gołąbowski