Wojciech Gołąbowski

Marnotrawny

...poprzednia część opowiadania...


    Obudził się? Nie? Cholerna gorączka... Znowu myśli w tym swoim dziwnym narzeczu. Zostawić mu trochę? Zje, jak się obudzi? Wepchnąć kawałek do ust? Może przez sen choć possie życiodajnych soków... Żadnej wiedzy, żadnej praktyki... Jak się postępuje z nieprzytomnymi ludźmi?
    Zostawię kawałek. Niewielki, żeby się nie popsuł. Zresztą mięso jest teraz bardziej potrzebne mnie niż jemu. On...
    Polana nie może być daleko.
    Dam radę.
    
    
    Wspaniale. Odeszli. Jakie to wygodne. Nikt nie chce niańczyć chorego - i masz spokój. Tylko po co został ten... no, jak mu tam... Jung? Dziwnie mu z oczu patrzy - jakoś tak... miękko? Cholera, może to...
    - Niy bojaj sie - rzecze uśmiechając się pod nosem. - Jo niy z takich.
    Znowu zapomniałem, że tu słyszą moje myśli. No, dobrze. Kim jesteś?
    - Chopem, jak i ty. Godajom mi Tony. A ło reszcie godołech na polanie.
    Nie słuchałem.
    - Tyż piyknie. Jo niy byda słuchoć twoich myśli, ty niy słuchej moich... I jakoś dojdymy na polana.
    - Nie wybieram się na polanę. - Ile już usłyszał? Ile się domyślił?
    - Dyć jo cię niy wylecza. Tam...
    - Nic mi nie jest. - Spójrz mi w oczy... i nie słuchaj tego, co teraz myślę.
    - Dobra - Jung odchodzi kilka kroków i siada na kamieniu. - To może słówko wyjaśniynia?
    Dlaczego miałbym ci się tłumaczyć, człowieku?

    
    
    Znał już wtedy moje myśli? Wiedział, kim jestem - to znaczy, kim byłem - i jaki mam stosunek do wszystkich pozostałych, w tym i do niego samego? Pewnie coś usłyszał, czegoś się domyślał...
    Może i należały mu się wyjaśnienia, nie byłem jednak skłonny tłumaczyć się komukolwiek z własnego postępowania. Jedynym dla mnie ratunkiem było znaleźć przedstawiciela jakiejkolwiek powiązanej z Federacją cywilizacji. Wszyty w resztki garnituru chip identyfikacyjny zapewniał właściwe potraktowanie i - w perspektywie - powrót na rodzinną planetę.
    Byłem pewien, że rozbitkowie - koloniści - będą za wszelką cenę starali się ukryć swoje istnienie na owym prywatnym terenie któregoś z federacyjnych magnatów. Nie pozwolą mi na żaden kontakt, choćby mieli w tym celu mnie...
    Aleś ty ciężki. A może to tylko ja już opadam z sił?
    Co ja ci wtedy odpowiedziałem? Nie pamiętam... Tyle się zdarzyło...
    
    
    - Ciii... Zdawało mi się... Tam, patrz! To chyba koniec lasu! Więcej światła... Polana, mówisz? Chodźmy tam, zobaczymy... O! Jeśli to polana, to, hmmm, duża. Jak dla mnie to królowa wszystkich polan. U nas na takie polany mówi się: step.
    - Baaardzo śmiyszne. Aże mnie skrynco ze śmiychu. Pierona, patrz tam! Ale cielsko... Ani chybi, dorosły mastodont... Abo inkszy bawół. Myśloł-żech, co one żyją w stadach, a ten tu jakiś samotny... Co łon robi? Ah, pożywio się. Czy ta trowa bydzie dla nos jadalno? Trza rozejrzeć się za łobiadym... Co godosz? Kaj? A, ptoki. Cołkie stado... Cholera, to te drapieżne pierony! Kryj się! Miyndzy drzewa, może nos nie wypatrzyły... Co łone robią? Krążą nad tym pancernikiem? Ale naiwne... Pewnikiem czekają, aż sam padnie. Patrz, pikują! Ło, rany...
    - Gdzie on się wbił? W kark? Rzeczywiście, gryząc trawę, odsłonił miękki kark. Czy on ich nie słyszał? Hałasują, hmmm, jak diabli. To chyba ich bojowy okrzyk. Skrzydła tak nie syczą... O, następny się wbił! Patrz, to bydlę chyba zdycha! Idziemy tam? Weźmiemy gałęzie i odstraszymy ptaki...
    - Kaj?! Leż, jak ci życie miłe. Chcesz walczyć ze stadem drapieżników? Ło, mój Boże, kim jo się musza łopiekowoć... Tak, tak, wiym, jesteś już dużym chopcem i nie trza ci łopiyki... A, idź w cholera. Jo tu zaczekom na efekt. Co? Niy idziesz? Gratuluja, posłuchoł-żeś głosu rozsądku. Co dalej, pytosz? Poczekomy grzecznie, aż się najedzą. Nie zjedzą wszyskiygo. Jeśli niy zjawią się padlinożercy, dla nos łostanie aż nadto... Zresztą, padlinożerne zwiyrzęta niy są groźne. Te akurat można straszyć gałynzią. De-eF, muszymy się skoncentrować!
    - De-eF? Mam na imię Golean... Ale niech ci będzie, nie brzmi najgorzej. Skoncentrować się? Ah, chcesz telepatycznie przesłać innym sposób na łatwe uśmiercanie mastodonta... Niech ci będzie, spróbujmy. Ale nic więcej! Zresztą, ustalmy słowa tego przekazu... Ooo! Słyszysz?
    "Kurde, diabli nadali mi tu tych palantów. Takie ładne stadko nakrapianych sarenek poszłooo. Mastodont? No, powiedzmy, że mastodont się nada. Ptaszki przegonimy kamieniami. I-raz, i-dwa, i... nie ma już latających piranii? Jaka szkoda. Bardzo przyjemnie się je ubijało. Paskudne poczwary... i niegłupie, zdaje się, skoro zawróciły po zabiciu dwóch. Mastodont..."
    Wyraz twarzy Junga świadczy niewątpliwie, że także słyszy ów przekaz, zdając sobie sprawę, że do nas - i o nas - jest kierowany. Skąd przychodzi? Kamienie...
    - Hej, wy tam! Na nagonkę się nadajecie raczej średnio, ale to nie powód, żebyście mieli umrzeć z głodu... Kiedy ostatnio coś jedliście? Miałem właśnie iść coś przekąsić. Moglibyśmy się razem zastanowić, jak przetransportować tę górę mięsa na polanę.
    Samotna kępa krzaków, daleko od lasu. Kto z niej wychodzi?
    - Pierona, nie strasz ludzi, partyzancie jeden. Pieczeń ci się marzy? Też bym zjod, ale dyć ta trawa jest, na mój gust, sucho jak pieprz. Chcesz nos spalić przy okazji? Jak to słońce działa na ludzi...
    - Polana? Dzięki, nie wybieram się tam. Zbiorowisko beznadziejnych przypadków. Nic mnie nie ciągnie do tego motłochu. Że dali mi lekarstwa i ubranie? Cóż... Powiedzmy, że mogę wspomóc cię intelektualnie. Nie jestem frachtowcem!
    Kto to jest? Ja już go chyba widziałem...

    
    
    Sanders. Wiernie słuchający Kaktusa, zakochany w Lhaei; przybyły nad klif, by odparowując wodę, uzyskać sól; myśliwy, zręcznie władający procą: tego dnia zjedliśmy świeże, pieczone mięso nakrapianej antylopy.
    Nie potrafiliśmy jednak znaleźć wspólnego języka. Od gwałtowniejszej kłótni uratowało nas przybycie Greena i... Miana pozostałych szybko wyparowały z pamięci - któż by pamiętał pseudonimy społecznych wyrzutków? Przynieśli nowinę: Kaktus wzywa na sąd, bo ktośtam zabił kogoś innego. A cóż mnie to obchodzi? Spodziewał się może, że nagle ci wszyscy terroryści, zabójcy i złodzieje zaczną być dla siebie miłymi i uprzejmymi sąsiadami?
    Jung coś wybąkał o skromności, o tym, że niegodny... a Sanders bez niepotrzebnego zastanowienia zagonił ich do transportowania upolowanego pożywienia. Czy podążył za nimi - nie wiem, pożegnaliśmy ich bez emocji, ruszając w dalszą drogę: polana była na południu, a nas ciągnęły niezbadane tereny północy...
    Jasno, coraz jaśniej... Koniec lasu?
    Tak! Strefa powalonych drzew... Już niedaleko. Dam radę.
    
    
    Z każdą godziną, klif malał w oczach, a podłoże stawało się coraz bardziej wilgotne. Wreszcie stanęliśmy na dość szerokiej, zielonej plaży ograniczonej z prawego boku nieregularnym szpalerem drzew. Woda rzeczywiście miała słony smak, choć można było w niej wyczuć także sporą zawartość innych minerałów. Co gorsza, coraz większe kałuże na naszym zielonym dywanie nie zdradzały źródeł wody słodkiej - musieliśmy po nią zagłębiać się coraz dalej w las.
    Jedzenie także przystawało na naszej drodze coraz rzadziej... Pojawiło się za to więcej wszelakiej maści robactwa i czegoś, co na cywilizowanych planetach było określane mianem płazów czy gadów - na tyle nieruchawe i oślizgłe, by spod butów uciec z mlaśnięciem dopiero w ostatniej chwili.
    Nie zauważyliśmy, kiedy las zaczął rzednieć. Dopiero, gdy stanęliśmy przy ostatnim drzewie, zrozumieliśmy, że dalej po prostu nie przejdziemy. Wilgotność podłoża zielonej plaży już od kilkunastu godzin zmuszała nas do marszu w cieniu drzew, narażając odsłonięte części ciała na ciągłe ataki owadów. Tych jakoś nie odstraszał nasz nietypowy wygląd i zapach - a może już przesiąkliśmy tutejszym błotem, przez który co i rusz trzeba się było przeprawiać?
    Przed nami aż po horyzont rozpościerała się podmokła łąka, coraz szerszymi kałużami zacierając faktyczną granicę morza z lądem.
    Za to po prawej...

    
    
    W strefie powalonych drzew nie dokuczają owady, widać nie przyzwyczajone do wciąż obecnego tu smrodu. Nie myli zdradziecka flora. Nie straszy przerażająca często fauna.
    Ale nie ma wody ani pożywienia.
    Czy to już za tym pagórkiem?
    
    
    Konkretny, widoczny z daleka cel, azymut, przedziwnie dodaje sił wymęczonemu organizmowi. Duży, regularny kształt na szczycie solidnego wzniesienia musiał być tym, czego szukałem. Sceptyczny w tym względzie Jung ostatecznie dał się namówić na odejście od znacznie cofającej się na południe, łukowato wygiętej linii drzew i marsz wprost na dobrze widoczne z daleka wzgórze.
    Stopniowo oddalając się od linii brzegowej, stąpaliśmy po coraz suchszym gruncie. Nie zwracając większej uwagi na płytkie kałuże, kroczyliśmy pewnie z oczami utkwionymi w bryle.
    Brak Junga odkryłem dopiero po chwili.
    Zdążyłem dostrzec tylko nieznacznie wystającą ponad taflę miniętej kałuży dłoń.

    
    
    Nie, jeszcze nie jesteśmy na miejscu. Ale już dobrze widać Małpi Pysk. Wiem zatem, w którą stronę się kierować.
    Już blisko!
    Podejdziemy pod krater, przestaniemy błądzić...
    Damy radę!
    Suche wargi, suche podniebienie, suchy język...

ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 25-10-2001
Ostatnia modyfikacja: 15-01-2003
Copyright (c) 2000-2003 Wojciech Gołąbowski