Wojciech Gołąbowski

Marnotrawny

...poprzednia część opowiadania...


    Trudno było wyciągnąć nieprzytomnego Toniego ze śmiertelnej pułapki. Jeszcze trudniej uwierzyć w jej istnienie - niewielka kałuża niczym nie odróżniała się od pozostałych, poza tym, że nie było widać jej dna...
    Skąd się wzięła - wypełniona wodą, częściowo zamulona - dwumetrowa dziura w ziemi? Nie mogła tu być od lat... Czyżby powstała przy katastrofie "Fenixa"? Czy na jej dnie tkwił jakiś oderwany od kadłuba element?
    Nie było czasu na rozmyślania. Szczęściem dla Junga wciąż pamiętałem sceny z holo, w którym ratowano topielca: ułożyć na boku, opróżnić jamę ustną, przeprowadzić masaż klatki piersiowej... czy coś w tym stylu. Gdy po dłuższej chwili Tonym wstrząsnęły gwałtowne konwulsje, na ziemię padłem ja.
    Ze zmęczenia i ulgi.

    
    
    Długo wpatrywałem się w pusty krater. Pewnie podświadomie oczekiwałem, że ktoś tu jednak będzie... a ciężar Junga, jego słaby puls i wysoka gorączka nie nastrajały optymistycznie.
    Krater... Tunel... Szczątki... Woda, spływająca po ścianach anabiozerów, tryskająca nie wiadomo skąd! Woda we wraku! Radioaktywna? Być może... ale jakie to ma teraz znaczenie?
    Ciągnąwszy Toniego, rozpocząłem schodzenie ze zbocza.
    
    
    Nie dotarliśmy na szczyt górki.
    Nie doszliśmy nawet do jej podnóża.
    Zrozumieliśmy natomiast, jak bardzo myliliśmy się w ocenie odległości i zasobu sił.
    Zmuszony do picia ohydnej wody z kałuż, do jedzenia surowego mięsa jaszczurkowatych, błotnych stworzeń, obserwowałem przygnębionego Junga. Coś mu ciężyło na duszy, ze wszystkich sił walczył ze sobą... aż skapitulował. Położywszy mi dłoń na ramieniu, ze łzami w oczach wyrzucił z siebie:
    - Wybocz mi.
    Zdębiałem. Spodziewałem się kolejnej fali podziękowań albo coś w tym stylu, a tu... Wzruszywszy ramionami, chciałem iść dalej, ale jego ręka trzymała mocno.
    - Wybocz mi - powtórzył z płaczem. - Bo to jo cie przytargoł na Hitalia.

    
    
    Światła awaryjne wciąż migały, zasilane niespożytą energią. Niewiele się tutaj zmieniło. Tylko woda już nie tryskała z dziurawych łączy. Wyschła nawet podłoga kontenera. Beznadziejnie? Pomyśl, pomyśl!
    Skąd była woda? Przewody wiodły pewnie ze zbiorników. Gdzie te zbiorniki? Idź za przewodami!
    
    
    - Chowołech sie na ulicy - widać było, że Toniemu owe wyznania przychodzą z trudem. A może to wycieńczenie organizmu? - Robiłech, krodech, żebrołech... Roz mie chycili i wciepli do kicia - na dwaiścia lotek. Sam żech mioł wtedy tyż kaś tela...
    Wsłuchując się w jego wyznania nie mogłem uwierzyć, że mówi o tej samej Meganie, na której spędziłem ostatnie lata... Że z niej pochodzi. Nie znałem tego dialektu, ale nie wyczuwałem w nim gwary przestępczej. Dlaczego nigdy nie słyszałem tak mówiącego Meganina? Dlaczego ukrywali przede mną swój język?
    - Wyszłech po dziesińciu. Miołech wszyskigo doś. Chciołech łod nowa... Spotkołech kumpla. "Ty mie pomożesz.. jo pomoga ciebie..." Pedzioł mi ło Hitalii. Łobiecoł dać forsa na lot, jak zabiera na statyk jakiygoś niytomnego gościa. Miołech go doć na pokład i zapomnieć. Toś boł Ty.
    Przełknąłem nerwowo ślinę.
    - Kim jest ten twój znajomy? Skąd mnie wziął?
    - Znom go jako Marcello. Niy wiym, jak się naprowda nazywo. Przytachoł cię aerotaxi. Niy wiym, skund.
    - Sam?
    - Niy... Chyba niy... Czekej no - w aero zostoł jeszcze jedyn gościu. Migła mi ino jego broda - chyba żółto, spleciono w warkoczyk.
    Złocistożółta broda zapleciona w warkocz.
    Cios w głowę.

    
    
    Masz, pij. Niewiele tej wody, ale tylko tyle zmieściło się w wyrwanym przewodzie... Przyniosę więcej.
    No, pij.
    Hej!
    Znowu straciłeś przytomność? Jak mam cię ocucić? Obie ręce zajęte... Może podeprę to nogą, teraz kolano... No, dłoń uwolniona. Obudź się! Tony!
    Tony!
    Hej, co ty...
    Nie rób mi tego!
    Nie!
    Tony!
    Przecież już tak blisko...
    Nie, cholera, nieeeeeeeeee!!!
    
    
    Złocistożółta broda zapleciona w warkocz.
    Kuzyn Carlo.
    Najbliższa rodzina w standardowych zapisach spadkowych Falcorum.
    Czy warto żyć?
    - Niy rób tego - Tony stał tuż za mną, wpatrując się, tak, jak i ja, w czarną taflę kolejnej kałuży bez dna, oświetlonej tylko przez gwiazdy. Nie cofnąłem się.
    - Gdy zdradza cię twoja własna rodzina - zacząłem z trudem. - Co ci pozostaje?
    - Dzisz - podjął po chwili milczenia. - Niy wszysko naroz umiyro. Siednij sie, wejrzyj na gwiozdy... na siebie... w siebie. W końcu znojdziesz tako mało iskierka.
    - Jaka iskierka? O czym ty mówisz? Ja...
    - Niy powiem ci, jako iskierka. Kożdy mo inna. U kożdygo inaczy sie zwie. Musisz sam poszukoć - zakaszlał gwałtownie, chwytając się za klatkę piersiową. Przez twarz przebiegł grymas bólu. - Wracom do szpitala - wycharczał z trudem. - Pomożesz mi? Wyboczysz mi?
    Czarna tafla zapraszała. Zdradzony przez najbliższych, porzucony na krańcu świata. Sam wśród odpadów społeczeństwa. Miałem im pomagać?
    Co mi pozostało?
    - Nie mam ci nic do wybaczania.

    
    
    Polana. Strumień biegnący przez środek. Gwar, smród i natłok myśli, w który gwałtownie wdziera się coś nowego - jak alarm...
    Stoję na skraju lasu. Podarte szczątki garnituru odsłaniają liczne zadrapania i sińce. Ręce zwisają bezładnie, w oczach nie pali się już blask arystokracji. Ale to wciąż ja.
    Golean deFalco, junior, trzeci tego imienia.
    Taki sam rozbitek, jak wy. Ani lepszy, ani gorszy.
    Tony Jung leży martwy w kraterze, nie miałem sił go pochować, nie miałem czym podpalić...
    Widzę wasze twarze, a na nich grymas obrzydzenia. Tak, wiecie, co o was myślę... co myślałem. Teraz jednak wiem, że i wśród was są tacy jak Tony...
    Czuję niechęć w waszych myślach.
    Nie, nie mam nic na swoją obronę.
    Mogę tylko... Tylko to.
    - Wybaczcie mi.

[Chorzów, 11.10.2000]

HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 25-10-2001
Ostatnia modyfikacja: 15-01-2003
Copyright (c) 2000-2003 Wojciech Gołąbowski