Marcin Jankowski

Interes z "Metysem"

...poprzednia część opowiadania...

    - Lubisz wojsko, Desaix? - spytałem, gwałtownie pochylając się do ekranu. - Bo zaraz będziesz miał okazję pogadać z oddziałem ochrony New Caledonii.
    Śmiech Desaixa brzmiał jak odgłos gniecionego celofanu.
    - Bojowy jesteś, badylarzu. Nie trudź się i nie próbuj nas namierzyć. Moduł ECM który tutaj mam jest w stanie ukryć przed skanowaniem prom.
    - Czego chcesz?
    - Nie zgrywaj większego idioty niż jesteś, Coreder. Doskonale wiesz czego chcę.
    - A niby czemu miałbym ci to dać?
    - Zastanów się badylarzu. Na razie zdobyłem tylko częstotliwość twojego pagera, ale jeśli będę chciał dowiem się o tobie więcej. A wtedy... Już zapomniałeś o Hobdayu?
    - Wyręczyłeś mnie tylko, paserze.
    Przez chwilę trwała cisza, przerywana tylko trzaskami zakłóceń.
    - Cóż, Coreder. Myślałem, że jesteś rozsądny. Ale widzę, że trzeba to rozegrać inaczej...
    Desaix skinął głową komuś niewidocznemu i zniknął z wizji. Obraz zafalował i rozmył się. Przez sekundę myślałem, że przerwał połączenie, ale coś chrupnęło w głośniku i na ekranie pojawiła się twarz Sylvii. Szyję dziewczyny obejmowało ramię Nesen, a grube igły dotykały boku jej szyi. Nawet przez śnieżący i migocący obraz widziałem przerażenie w jej oczach. Na mój widok techniczka szarpnęła się, ale z zaklejonych szeroką taśmą ust dobiegł tylko jęk. Ktoś powiedział coś ostrym głosem i Sylvia zniknęła. Na ekran wrócił Desaix.
    - Na niej też ci nie zależy, badylażu?
    - Wypruję z ciebie flaki - wycedziłem z tłumioną furią
    Drwiący śmiech Desaixa zatrzeszczał w głośniku.
    - Syndrom błędnego rycerza w działaniu...
    - Wypruję z ciebie flaki, Remberton - powtórzyłem cicho.
    Desaix przestał się śmiać i zmarszczył rzadkie brwi.
    - Proszę, proszę... Może jednak cię nie doceniłem, badylarzu? Sporo wiesz, jak na takie nic. Masz godzinę - powiedział nagle ostro. - Albo ja wypruję flaki z tej laleczki.
    Czułem pulsowanie krwi w głowie i ból zaciśniętych na krawędzi pulpitu palców.
    - Gdzie?
    - Za chwilę zobaczysz plan. Żadnych obstaw, ogonów, ochrony. Tylko ty i moja broń. Jeśli spróbujesz coś kombinować, będziesz zbierał swoją przyjaciółkę do worka. Zrozumiałeś?
    - Zrozumiałem.
    Na ekranie pojawiła się mapa z zaznaczonym jednym z parowów na zachód od Cambel's Claim. Ekran zamigotał, ściemniał i wyświetlił tekst "koniec połączenia".
    Nie pamiętam jak znalazłem się w hangarze, i jak załadowałem do jeepa skrzynię z Metysami. Dopiero kiedy zaczepiłem fartuchem o zamek tylnej klapy i uderzyłem czołem o zimną szybę, oprzytomniałem. Desaix mnie zabije kiedy tylko mnie zobaczy, uświadomiłem sobie. Wiedziałem o nim za dużo, stanowiłem dla niego zbyt duże zagrożenie. I zabije Sylvie, niezależnie od tego, czy dostanie te cholerne pociski czy nie.
    - Pieprzone gówno! - wrzasnąłem z rozpaczą i walnąłem pięścią w skrzynię. I wtedy przypomniałem sobie coś, o czym pisał facet z New Avalon...

*

    Ross 128 nie jest planetą, która wygląda zachęcająco do zasiedlenia. Kilometry pustej, pylistej równiny, wysokie, ostre jak noże grzbiety skalne, pocięte głębokimi i wąskimi dolinami, płytkie jeziora niemal jałowej, zimnej wody, pokryte tylko śluzowatym kożuchem glonów. Żadnych lasów, stepów, trawy. Żadnych zwierząt czy ptaków. Tylko w płytkich zatokach oceanu, gdzie Ross Star ogrzewało gorzką wodę było trochę życia bardziej skomplikowanego niż jednokomórkowe. Planeta dopiero zaczęła zaleczać rany po katastrofie, której śladem były wielkie kratery w Niecce Alexandra. Próbowałem sobie wyobrazić co stało się, kiedy dwie planetoidy uderzyły w powierzchnię: ściana żaru i ognia, przetaczająca się z prędkością dźwięku i nadtapiająca skały, a potem zimna, mroczna śmierć nuklearnej zimy... Czasami, po silnych deszczach w głębokich rozpadlinach można było natrafić na niezwykłe, bulgocące i wyrzucające kłęby pary kałuże. Ta para była lodowato zimna; nie były to gejzery, ale miejsca, gdzie spływająca szybko po pozbawionych roślinności stokach wypłukała ze zwietrzeliny bryły martwego, brudnego lodu w który zamieniła się atmosfera planety po katastrofie. Kiedyś ten świat wyglądał inaczej - głębokie wiercenia ujawniały pod skorupą zwietrzałej skały, zmarzliny i lodu, warstwy jasnych, koralowych wapieni powstających w ciepłych morzach i pokłady węgla ze śladami roślin. Na brzegu oceanu, w mule po odpływie znajdowało się czasem resztki szkieletów dziwnych morskich stworzeń, okruchy muszli i zbutwiałe, czarne od wilgoci potrzaskane pnie dawnych "drzew". Wszystko to jednak były tylko martwe resztki i ślady - dziś Ross 128 był na wpół pustynną bryłą lodu i kamienia, a wschodzące i zachodzące słońce nadal nabierało czerwonawo-niebieskiej barwy, przeświecając przez zawieszony w atmosferze pył.
    Taki właśnie kolor miało światło Ross Star, kiedy dojechałem na miejsce wyznaczone przez Desaixa. Spojrzałem na zegarek - dziesięć minut przed czasem. W parowie panował już półmrok i chłód nadchodzącej nocy. Wyłączyłem silnik jeepa, i zanim łazik zatrzymał się, sięgnąłem ręką do stojącej na siedzeniu dla pasażera skrzyni. Włącznik pstryknął cicho. Zatrzasnąłem wieko i nacisnąłem hamulec.
    Desaix wynurzył się z mroku poza kręgiem świateł wozu cicho jak duch.
    - Zgaś reflektory i wysiadaj Coreder.
    - Gdzie Sylvia? - zapytałem stając przy drzwiach.
    - Wszystko w swoim czasie. Gdzie broń?
    - A co, chcesz kupić? - wycedziłem.
    Roześmiał się złym, ostrym śmiechem.
    - Tobie się wydaje że jesteś mi równy, badylarzu? Nie przeciągaj struny.
    Otworzyłem boczne drzwi i wystawiłem skrzynię na ziemię. Desaix uśmiechnął się krzywo.
    - Odsuń się, badylarzu.
    Zrobiłem trzy kroki do tyłu, a handlarz zapalił latarkę i zaczął porównywać napisy na kontenerze z kartką, którą trzymał w dłoni. Kiedy skończył, spojrzał na mnie.
    - Otwórz.
    - Sam sobie otwórz - wzruszyłem ramionami.
    Desaix wyprostował się i podszedł do mnie.
    - Jesteś sprytny Coreder. Kto wie, może nawet na tyle sprytny, żeby wyjąć zawartość ze środka. Albo umieścić tam ładunek, który wybuchnie, gdy otworzy się pokrywę. Więc teraz ty sam grzecznie to otworzysz.
    Mówiąc ostatnie słowa sięgnął do kieszeni i wyciągnął stamtąd paralizator.
    Wzruszyłem ramionami z udawaną irytacją i odblokowałem zatrzaskowe zamki. W rzeczywistości czułem jak po plecach spływa mi strużka zimnego potu. Jeśli wyrzutnia zadziała...
    Desaix machnął bronią i kazał mi się odsunąć od kontenera. Kiedy zaglądał do środka, mimowolnie zacisnąłem dłonie, wbijając paznokcie w ciało.
    - Przecież właściwie ty nic nie będziesz z tego miał, Desaix... Przepraszam, Remberton - odezwałem się, starannie kryjąc zdenerwowanie w głosie.
    Handlarz wyprostował się gwałtownie.
    - Co to ma znaczyć, Coreder?... - zaczął
    - Przecież to na nic ci się nie przyda - przerwałem mu. - Kto kupi stare radio?
    Jeśli się pomyliłem, to już nie żyję, pomyślałem.
    - Radio? - prawie szczeknął Desaix. - Jakie radio?
    - To nie wiesz co to jest? - wskazałem na skrzynię, i kręcąc głową. - Kupiłeś kota w worku, Ramberton?
    - Hobday mówił że to broń - warknął handlarz, podchodząc do mnie i unosząc paralizator.
    - I ty mu uwierzyłeś? - zapytałem z politowaniem. - Hobday nie rozpoznałby broni, nawet, gdyby odstrzeliła mu tyłek...
    - Jaśniej, Coreder! Co to za gadanie z radiem?
    - A co będę z tego miał, handlarzu?
    Desaix nagle zamachnął się i uderzył mnie kolbą paralizatora w twarz. Poczułem w ustach smak krwi i upadłem. Desaix pochylił się nade mną.
    - Ostrzegałem cię, badylarzu. To ja tutaj dyktuje warunki i ja decyduję czy w ogóle będziesz coś z tego miał... Zapomniałeś, że mam twoją panienkę?
    - To jest stara przenośna radiostacja bardzo niskich częstotliwości. - powiedziałem przez rozbite wargi.
    - Dalej - zażądał Desaix.
    - To przestarzały szmelc. Używali tego w XX wieku do kontaktowania się z zanurzonymi okrętami podwodnymi, żeby móc wydać rozkaz odpalenia rakiet nuklearnych z każdego miejsca... Teraz to bez wartości... Nie ma ani rakiet, ani okrętów, nawet nie używa się już takich częstotliwości...
    - A jeśli ja ci nie uwierzę, Coreder... Jeśli nadal starasz się byś sprytny?
    - Te cylindry to układy antenowe - stęknąłem, kiedy kopnął mnie w bok. - Otwórz jeden, to zobaczysz uzwojenie anteny.
    Desaix nie spuszczając ze mnie wzroku zrobił co mówiłem. Wstrzymałem oddech; kontenery z Metysami teoretycznie dawały otworzyć się tylko od jednej strony, ale jeśli Desaix zna się choć trochę na elektronice, zorientuje się, że to co jest w pojemniku nie może być anteną czegokolwiek. Kiedy handlarz zobaczył nawinięty na prowadnicę zwój cienkiego kabla zaklął i rzucił cylinder do skrzyni. Przez chwilę stał nieruchomo, a potem podszedł do mnie.
    - Skąd to wiesz, Coreder? - zapytał głosem drgającym z wściekłości.
    - Hobday schował to w moim magazynie, próbował przemycić to w moim transporcie. Zabrałem to i sprawdziłem co to właściwie jest. Interesowałem się kiedyś wojskiem i wiedziałem gdzie szukać...
    Wygrałem, pomyślałem patrząc na wściekłego handlarza. Nawet jeśli mnie zabijesz, Desaix, to jeśli zabierzesz rakiety, zginiesz zaraz po mnie.
    - Trzeba było zaczekać ze zrzucaniem Hobdaya ze skały - odezwałem się, wstając z ziemi. - Ja swoje zrobiłem, Desaix. Twoja kolej. Gdzie dziewczyna?
    Handlarz popatrzał na mnie i nagle patrząc w jego oczy zrozumiałem, że popełniłem błąd. Wściekły na Hobdaya, prawie zapomniał o mnie i o Sylvii. Teraz mu przypomniałem.
ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 24-03-2000
Ostatnia modyfikacja: 14-02-2001
Copyright (c) 1998 Marcin Jankowski