Marcin Jankowski

Interes z "Metysem"

...poprzednia część opowiadania...

    Cholera, jak on się dowiedział? śledził mnie, czy jak? - pomyślałem.
    - Nic - wzruszyłem ramionami. - Po tym co usłyszałem od Toma i ciebie chciałem sprawdzić czy ładunek jest w porządku.
    - Rozumiem. A co tam robił Hobday?
    - Jaki Hobday?
    - Harland Hobday, jeden z naszych operatorów transporterów. Innego Hodbaya nie ma.
    - Nie wiem. Nie widziałem go.
    - Pewnie dla tego, że biedaczysko pośliznął się i rozbił sobie nos i okolice - powiedział z lisim uśmiechem Genszer.
    - Może spadł ze schodów - zasugerowałem z kamienną twarzą.
    - Zapewne. I przy okazji wybił sobie rękę ze stawu. Ciekawe tylko, że na tej właśnie ręce nie ma śladu stłuczenia przy upadku, za to pod lewym okiem ma krwiak, zupełnie podobny do karbowanego uchwytu latarki... Pewnie leżała na schodach i trafił na nią, spadając.
    - Niektórzy mają pecha. - mruknąłem. - Tylko nie rozumiem po co mi to mówisz. Mam iść go pocieszyć?
    - Zrobiłem mu zastrzyk z nowokainy i pewnie teraz śpi. Interesuje mnie co innego. Otóż nie mogłem znaleźć w komputerze adnotacji kiedyż to Hobday wszedł do magazynu i kiedy z niego wyszedł. W ogóle jest tylko jedna adnotacja - ktoś zamykał magazyn i zmienił kod dostępu. I - cóż za zbieg okoliczności - komputer twierdzi że zmiana nastąpiła na dosłownie dwie minuty przed tym, jak Hobday trafił z pokancerowaną fizjonomią do mojego ambulatorium. I drugi zbieg okoliczności - tylko ty i ja mamy prawo zmieniać kod zamka magazynu.
    - Wiedziałem że ten idiota przysporzy mi kłopotów... - westchnąłem ciężko.
    - O co wam poszło, Zirby? Wiesz, że mogłeś go okaleczyć na całe życie? - zapytał spokojnie Genszer.
    Nie było sensu kręcić.
    - To Hobday grzebał w komputerze. Chciał zrobić przekręt z ładunkiem i próbował zmienić manifest przewozowy naszego transportu. A kiedy mu się nie udało, włamał się do magazynu i rozbebeszył jedną ze skrzyń.
    - A ty go przyłapałeś i udzieliłeś mu, hm, napomnienia? - w głosie Genszera pojawiła się wyraźna nuta niezadowolenia.
    - Ostrzegałem go wcześniej dwa razy, Gen. Nie posłuchał, więc musiałem mu wytłumaczyć tak, żeby na pewno zrozumiał.
    - Wydaje mi się, że od udzielania nagan personelowi jestem ja, Zirby. Na przyszłość o tym pamiętaj. I bądź łaskaw mnie o takich wypadkach informować.
    - Postaram się - skinąłem głową.
    - A co Hobday chciał wywieźć bez wiedzy Służb Celnych Federacji?
    - Diabli wiedzą - wzruszyłem ramionami. - Ukradł pewnie skrzynię podzespołów z warsztatów i chce ją sprzedać.
    - To nie miał jej ze sobą w magazynie?
    - Nie. Pewnie najpierw chciał się rozejrzeć, a dopiero potem podrzucić swoje śmiecie.
    - A ty go nie zapytałeś? Nawet ot tak, z ciekawości? - uniósł brwi Genszer
    - Nie jestem ciekawy - odpowiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. - To bywa szkodliwe i to nie tylko dla kotów.
    Przez dłuższą chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Wreszcie Genszer uśmiechnął się lekko.
    - Przez jakiś czas unikaj kontaktów z Hobdayem. Dla obopólnego dobra.
    - Mam taki zamiar - podniosłem się z krzesła. - Masz do mnie jeszcze jakąś sprawę?
    - Nie.
    Skinąłem Genszerowi głową i wyszedłem. Wracając do swojej kwatery nie mogłem powstrzymać krzywego uśmieszku satysfakcji. Musiałem naprawdę solidnie przyłożyć Hobdayowi, skoro poszedł do punktu medycznego i odważył się pokazać Szefowi. Okazuje się, że wychowywanie się w sierocińcu, wśród kilkudziesięciu innych małych drani czasami zaskakująco procentuje...

*

    Następnego dnia wcześnie rano obudził mnie sygnał terminala. Na ekranie migotała godzina i data jadowicie zielonego koloru. Według jakiegoś jajogłowego psychologa jasny kolor wpływa dobrze na samopoczucie po obudzeniu się; dla mnie skutek był wręcz odwrotny. Łupnąłem w klawiaturę uciszając brzęczyk i wymruczałem kilka przekleństw pod adresem świata jako całości. Za oknem Ross Star stała nisko nad horyzontem, zapalając dziesiątki czerwonych i pomarańczowych błysków na kopułach. Doba Ross 128 była tylko godzinę dłuższa od standardowej doby Greenwich, ale z powodu nikłego nachylenia osi obrotu planety długość dnia i nocy była przez cały czas niemal identyczna. Dodatkowo brak wyraźnie zaznaczonych pór roku jeszcze bardziej gmatwał poczucie upływającego czasu. Pomiędzy standardowym styczniem a sierpniem było na Ross 128 w temperaturze powietrza cztery, góra pięć stopni różnicy. Według analityków klimat planety wciąż ocieplał się po zimie nuklearnej, do czego dokładała się emisja dwutlenku węgla i metanu ze Stacji i oceanu planety, ale przez cztery lata mojego pobytu tutaj nie zauważyłem specjalnej różnicy.
    Kiedy wróciłem spod prysznica, na ekranie terminala widniała ikona koperty, sygnalizująca pocztę do mnie. Puknąłem w nią dwa razy palcem, wyświetlając treść przesyłki na ekran. Poza informacją od Scalisiego, który skończył skaning systemu ( zgodnie z moimi przewidywaniami nic nie znajdując ) była wiadomość od Genszera o kłopotach z klimatyzacją w kopule numer 5. Zepsuł się fotoelektryczny czujnik, sterujący promiennikami podczerwieni ogrzewającymi habitat, kiedy Ross Star dawała zbyt mało ciepła. Zepsuty sensor aktywował się w najdziwniejszych porach i na przeróżnych zakresach, tworząc pod kopułą temperaturową huśtawkę. Po kilku bezskutecznych próbach naprawy trzeba było wyłączyć cały obwód, pozbawiając hydroponiczne uprawy ogrzewania. Żeby zapewnić roślinom optymalne warunki rozwoju, zaczęto podgrzewać pożywkę, ale to z kolei spowodowało wzmożone parowanie z czym nie radziły sobie skraplarki i osadniki wilgoci. Szyby kopuły zaczęły zachodzić mgłą co jeszcze pogarszało przenikanie ciepła z zewnątrz. W rezultacie cały bilans wodny upraw wziął w łeb, trzeba było liczyć wszystko od początku i określać od nowa prędkość cyrkulacji pożywki przez baseny hodowlane. Jako główny hydroponik Cambel's Claim miałem tego dopilnować.
    W kopule numer 5 czekał na mnie stacyjny inżynier, Leontiew. Kiedy wszedłem, zapinał właśnie na sobie jakiś koszmarny, alpinistyczny ekwipunek i szykował się do podróży w górę, pod łukowato wysklepiony szczyt kopuły. Rozejrzałem się i stwierdziłem że co najmniej dwie trzecie oszklenia habitatu wygląda jak zrobione z mlecznego szkła. W powietrzu czuło się wyraźny chłód.
    - Dzień dobry, Igor - podszedłem do niego. - Myślałem że Gen przesadza, ale teraz widzę że miał rację...
    - Zaczęło się wczoraj wieczorem - skrzywił się. - A dzisiaj o wpół do czwartej rano pod kopułą było prawie czterdzieści stopni. Całe zielsko powiędło, a z basenów para aż buchała. Z kolei jak wyłączyłem cały interes, to przed świtem temperatura spadła do sześciu stopni i na ścianach zbiorników zaczęły krystalizować się nawozy. Jeden burdel.
    - Skończysz to dzisiaj?
    - Nie wiem - popatrzył do góry, gdzie jeden z jego ludzi wisiał podczepiony do ażurowego legara i mocował linę. - W nocy dwa razy regulowałem to paskudztwo, ale nic z tego nie wyszło. Wygląda na to, że teraz rozleciało się zupełnie. Chcesz brać się za przeliczenia?
    - Szef kazał - wzruszyłem ramionami.
    - Radzę ci na razie zostawić ten poziom, a wziąć się za drugi i trzeci. Tutaj pożywka może krążyć konwekcyjnie, a tam Chlorella i drożdże właśnie wymarzają - uśmiechnął się krzywo.
    - Aż tak źle?
    - Godzinę temu było tak czternaście stopni i leciało w dół. Puściłem cały przepływ rezerwowym obiegiem i odciąłem górę, więc możesz spróbować coś zaradzić...
    Podszedłem do najbliższego basenu i wyciągnąłem z wody sadzonkę lucerny. Roślina była wiotka i pobrązowiała, zważona upałem, a potem wychłodzeniem. Leontiew miał rację, tutaj nie było sensu próbować - tej hodowli niewiele mogło już pomóc.
    - To już właściwie kompost - powiedziałem Igorowi. - Trzeba będzie sadzić wszystko od nowa. Szlag by to...
    - Jeśli z Caledoni przyślą części do tego czujnika, to zrobię to w jeden dzień. A jeśli nie, to nie ma się co spieszyć.
    Technik pod szczytem kopuły krzyknął coś na dół. Leontiew machnął do niego ręką i zaczął wspinać się w górę. Popatrzyłem chwilę za nim, a potem zszedłem na niższy poziom hodowli.
    Każda kopuła to w rzeczywistości trzy poziomy upraw. Na najwyższym hoduje się rośliny zielone, takie jak zmodyfikowana genetycznie lucerna czy omnizboże. Niżej, tam gdzie światło dociera tylko przez kilka "szybów słonecznych" czyli zamkniętych płytami hartowanego szafirowego szkła otworów w podłodze pierwszego poziomu, w siatkowych kuwetach rośnie Chlorella. Najniższy, ciemny poziom to hodowla drożdży. Stąd właśnie pochodzi alkohol, który chciała dostać Sylvia.
    Przez hydroponiczne baseny upraw przepływa w ciągu doby prawie tysiąc osiemset metrów sześciennych wody, cyrkulując przez skomplikowany układ drenów, filtrów i wymienników jonowych umieszczonych w podziemnej kawernie pod kopułą. Problemem nie jest jednak woda, lecz dziesiątki dodawanych do niej substancji chemicznych, niezbędnych dla wzrostu i rozwoju roślin. To chemiczna łamigłówka, z mnóstwem elementów które mogą ze sobą reagować, często są trujące albo działające tak silnie że miligramowe zmiany stężeń powodują katastrofę. Każde z pięter hodowli miało swój udział w obiegu, przechwytując część substancji, dodając nowych i zmieniając ich wzajemne proporcje, więc odcięcie najwyższych upraw nie ułatwiało mi pracy. Poprzedni bilans, sporządzony dla całej kaskady przepływu nie nadawał się do użycia, a jego dalsze stosowanie mogło tylko pogorszyć sytuację upraw. Zachowanie delikatnej równowagi tego płynnego układu i zapewnienie mu optymalnych warunków do rozwoju należało do moich głównych obowiązków jako hydroponika.
    Na samym dole, w pachnącym wilgocią i drożdżami półmroku podszedłem do ściennego panelu oznaczonego symbolem podwójnej fali i odtworzyłem zatrzaskowe zamki w jego rogach. Plastikowa płyta drgnęła i bezszelestnie przesunęła się w bok na wmontowanych w ścianę szynach. Pod osłoną znajdowała się stalowa klapa z dwoma wyglądającymi na staromodne zamkami patentowymi. W rzeczywistości zamknięcie pokrywy zespołu sterowania obiegiem w kopule było jednym z najbardziej nowoczesnych i skomplikowanych urządzeń w swojej klasie. Zamontowano je tutaj z bardzo prostego powodu - przy pomocy chronionych przez nie urządzeń można spowodować ogromne straty i zabić tysiące osób, prokurując odpowiednie trucizny, które przejmą uprawiane rośliny. Elektroniczne zamki muszą mieć zewnętrzne interfejsy i w związku z tym nawet najbardziej skomplikowany kod czy system odczytu linii papilarnych albo obrazu siatkówki można obejść i złamać. Mechaniczny, choć bardzo złożony zamek oszukać jest znacznie trudniej, szczególnie jeśli w dobie powszechnego stosowania elektroniki zanikły niemal umiejętności, które kiedyś posiadali "kasiarze".
ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 24-03-2000
Ostatnia modyfikacja: 14-02-2001
Copyright (c) 1998 Marcin Jankowski