Marcin Jankowski

Interes z "Metysem"

...poprzednia część opowiadania...

    Westchnąłem i odstawiłem szklankę na stół. Nigdy nie mówiłem nikomu o mojej rozmowie z Genszerem na pokładzie "Arapacho"...
    - Gdyby wszystko było takie proste, to faktycznie byłbym szczęśliwym pracownikiem Federacyjnej Stacji Biologii, Upraw Ekologii i Inżynierii Środowiska Ross 128. Niestety nie jestem.
    - Ale dlaczego?
    - Mój wybór Rossa jako miejsca pracy to był bunt. Głupi, szczeniacki bunt przeciwko rzeczywistości. Chciałem pokazać wyprostowany środkowy palec całemu federacyjnemu systemowi i uciec tam, gdzie nie musiałbym cały czas według niego żyć. Znalazłem sobie dalekie peryferia cywilizacji i myślałem "to jest to". A okazało się, że tutaj wcale nie jest jak "gdzieś ponad tęczą", tylko ze tu jest inny system, jeszcze gorszy. Nie tworzą go federacyjni urzędnicy, tylko typki pokroju Hobdaya, "Zielonych braci" czy przemytników. Peryferie śmietnika to dalej śmietnik.
    - Możesz stąd wyjechać - wzruszyła ramionami Sylvia.
    - Dokąd? Dalej od Federacji uciec się nie da, wracać do niej bliżej nie mam po co. Nie wierzę na tyle w żadnego boga, żeby zostać fanatykiem, a na złodzieja i przemytnika też się nie nadaje, bo z moim wzrostem za bardzo rzucam się w oczy.
    - Są gorsze miejsca...
    - Wiem o tym - przerwałem jej ostro. - Lucifer, Constelation III, Yerres, Dergach... Uczyłem się o nich, z jednego z takich miejsc pochodzę. Ale powinny być też lepsze. Słyszałaś o takich?
    Sylvia nie odpowiedziała, opuściła wzrok patrząc w podłogę. Zrobiło mi się głupio.
    - Przepraszam. Nie chciałem na ciebie napadać.
    - Myślałam, że pochodzisz z Krügera - powiedziała cicho.
    - Urodziłem się na Milford Heaven, na parę miesięcy przed epidemią Whitefielda-82. Krüger 50 był dla mnie tylko efektem tej epidemii.
    Sylvia popatrzyła na mnie, ale nic nie powiedziała. Wzięła swoją szklankę i umoczyła usta w soku.
    - Czy w ramach rewanżu teraz ja mogę ci zadać osobiste pytanie? - uśmiechnąłem się lekko.
    - Pytaj.
    - Nie obraź się, ale dotychczas wydawało mi się, że nie bardzo mnie lubisz. Pamiętam, że w czasie lotu nawet się do mnie nie odezwałaś, przez te parę lat wymienialiśmy nawet nie "cześć" tylko "dzień dobry" na korytarzu... Wczoraj też nie wyglądałaś na zachwyconą moim widokiem. I mam wrażenie jakby to się zmieniło dopiero z tego powodu - wskazałem głową dwie półlitrówki na stole.
    - W czasie lotu nikogo nie znałam... A co do teraźniejszości... Jesteś miłym facetem, ale popatrz na swoje ID, Zirby - powiedziała spokojnie Sylvia.
    Zdziwiony wyciągnąłem plastikowy prostokąt z kieszeni. Zdjęcie, nazwisko, numer identyfikacyjny, odcisk palca, emblemat Stacji. Obejrzałem dokument uważnie, ale nic więcej nie znalazłem.
    - Nie rozumiem - stwierdziłem wreszcie, wzruszając ramionami.
    Dziewczyna pochyliła się i wyjęła mi kartę z ręki
    - Chodzi o ten kawałek - wskazała na napis "Zastępca Dyrektora d/s hydroponiki". - Nie podchodzi się do kogoś, kto stoi wyżej, ze słowami "jak się masz, stary"...
    Minęła dobra chwila zanim dotarł do mnie sens jej słów. Kiedy to się wreszcie stało o mały włos nie rozlałem reszty soku.
    - Chcesz powiedzieć, że nie odzywałaś się do mnie, bo mam wyższą funkcję?! Dobroci łaskawa, dziewczyno! Gdzie cię tak wytresowali?
    - Tak uczą w Szkole Technicznej - powiedziała Sylvia takim tonem, jakby tłumaczyła rzeczy oczywiste.
    To tyle jeśli chodzi o zasady demokracji i Prawa Człowieka, ten fundament Federacji, pomyślałem.
    Odebrałem jej i schowałem moją kartę ID. Musiałem mieć raczej nietypowy wyraz twarzy, bo dziewczyna przyglądała mi się zdziwiona.
    - Teraz wiesz już dlaczego nie jestem miłośnikiem Federacji - powiedziałem z ironią.
    - Przecież to normalne...
    - Tak.... Pod warunkiem, że to ty jesteś na górze - przyznałem zgryźliwym tonem.
    - To w AEIŚ uczą takiego płytkiego cynizmu? - zapytała Sylvia. W oczach migotały jej iskierki irytacji.
    - Nie, tego uczy właśnie doświadczenie, jakiego nabywa się na szczytach władzy - mruknąłem.
    Niespodziewanie dziewczyna roześmiała się, lekko i swobodnie, bez śladu irytacji czy złośliwości.
    - Ty naprawdę jesteś dziwny, Zirby... Czasami mam wrażenie, że traktujesz rzeczywistość jak grę, w którą nie możesz wygrać, ale grasz dalej, bo chcesz zobaczyć co tego wyniknie. Ile ty właściwie masz lat?
    - Oho... Takie pytanie implikuje identyczne pytanie z mojej strony, a takich pytań kobiecie się nie zadaje... Oprócz gracza bywam także dżentelmenem.
    - Pytam poważnie.
    - Skończyłem dwadzieścia siedem.
    Sylvia popatrzyła na mnie z niedowierzaniem, otwierając szeroko ciemne oczy.
    - Co, wyglądam na sześćdziesiąt? - spytałem.
    - Jesteś ode mnie o pięć lat starszy? - pochyliła się do przodu.
    - Jeśli urodziłaś się w 2370 i masz teraz dwadzieścia dwa lata, to wobec matematyki jestem bezsilny i nic na to nie poradzę.
    - Nie wyglądasz na tyle...
    - To komplement? - zapytałem uprzejmie.
    - Nie wiem. Stwierdzam fakty.
    Dopiłem sok i wstałem, podnosząc z ziemi pustą teraz torbę.
    - No cóż, na mnie czas. Dziękuję za miło spędzone popołudnie.
    - To komplement? - uśmiechnęła się dziewczyna.
    Roześmiałem się, kręcąc głową. Dziewczyna była ładna, bystra i miała poczucie humoru; cholera, gdyby nie ta odstręczająca skorupa formalizmu, którą się otaczała przez cztery lata może teraz mógłbym już...
    W drzwiach zatrzymałem się jeszcze.
    - Mam do ciebie prośbę. Gdybyś jeszcze zobaczyła Hobdaya, szczególnie w towarzystwie, daj mi znać.
    - Mam go szpiegować?!
    - Wręcz przeciwnie. Trzymaj się od niego z daleka. Nie chciałbym żeby... - urwałem niezręcznie.
    - Żeby co? - zapytała powoli Sylvia.
    - Hobday ostatnio ma dziwnych znajomych. Bardzo dziwnych - powtórzyłem z naciskiem. - Jeśli nie chcesz kłopotów, staraj się ich unikać. Cześć.
    - Uważaj na siebie, Zirby.
    Zaskoczony odwróciłem się na korytarzu. Dziewczyna stała w otwartych drzwiach i uśmiechała się, wyraźnie do mnie... Może jednak mam szansę?
    - Złego diabli nie biorą - stwierdziłem i w myślach dodałem "niestety". - Ale będę uważał. Trzymaj się.

*

    Na Stacji sprawdziłem kwaterę Hobdaya. Była zamknięta na głucho. Zajrzałem do hangaru, ale jego transporter stał przykryty ochronną plandeką, a w spisie pracowników figurował jako "na zwolnieniu". Przez chwilę żałowałem, że wracając - z randki? - nie zajrzałem do kantyny, ale teraz było za późno na żale. Zostawiłem na terminalu wiadomość dla Genszera, że mam do niego interes i zszedłem do laboratorium. Co też właściwie ukradł Harland?
    Obejrzałem dokładnie zawartość skrzyni, ale nie byłem wiele mądrzejszy niż poprzednio. Nie ulegało wątpliwości, że było to coś wyprodukowane na potrzeby wojska, ale przeznaczenie urządzenia nadal było dla mnie niejasne. Na broń to nie wyglądało - nie widziałem żadnej lufy, wszelkie otwory były pozaślepiane, nie wystawały z tego żadne uchwyty czy dźwignie. Potrząsałem i obracałem każdą część na wszystkie strony, ale nic nawet nie zachrzęściło w środku. Na przedniej ściance pulpitu znalazłem parę ponumerowanych rysunków, wyglądających na coś w rodzaju instrukcji. Niestety, podpisy do nich były dla mnie nie do odcyfrowania. Po kilku próbach udało mi się założyć cylindryczny pojemnik poziomo na trójnożną podstawę i ustawić okular lunety, w którą zaopatrzony był pulpit. Przyjrzałem się swojemu dziełu.
    Wygląda to najbardziej na awangardową pracę metaloplastyka, pomyślałem, obchodząc przedmiot dookoła.
    - Przenośny radar? - zastanowiłem się głośno, drapiąc się w brodę. - Ale po co ta luneta?... Może radiostacja?.
    Spisałem sobie wszystkie oznaczenia łacińskim alfabetem, które były na urządzeniu, po czym rozmontowałem je i schowałem do skrzyni. Starannie przykryłem kontener, zamknąłem laboratorium i poszedłem szukać Scalisiego.
    Informatyk nie był specjalnie zdziwiony widząc mnie w drzwiach. Jako hydroponik często musiałem korzystać ze skomplikowanych modeli, żeby ustalić jak będzie rozwijać się hodowla po zmianie parametrów, a do tego zwykłe terminale były zbyt słabe. Tym razem jednak nie chodziło mi o symulację rozwoju plantacji... Oczywiście Scalisi nie musiał o tym wiedzieć. Wskazał mi stację roboczą, przy której mogłem popracować i znikł.
    Usiadłem do ekranu i przysunąłem sobie klawiaturę. Wolałem stare, sprawdzone rozwiązania od holograficznych projekcji wyświetlanych po założeniu na głowę baniastego kasku. Zawsze miałem niejasny lęk, że ten wynalazek może wypalić mi mózg, jeśli coś pomylę...
    Przepisałem oznaczenia z notesu i kazałem komputerowi przeszukać hipertekstowo całą dostępną mu sieć na okoliczność występowania takich ciągów znaków. Liczyłem na to, że gdzieś istnieje baza danych w której znajdę coś przydatnego. Sieć łączyła miliardy komputerów, na których najróżniejszej maści przedsiębiorstwa, korporacje, urzędy, dziwacy i hobbyści zamieszczali najniezwyklejsze niekiedy informacje.
    Mijały kolejne minuty i na ekranie wciąż migotał komunikat "searching". Zdaje się, że zadałem tej maszynce niezłą zagadkę, pomyślałem. Wyciągnąłem rękę do przycisku "abort", ale po namyśle zrezygnowałem z tego pomysłu. Nie było gdzie się spieszyć.
ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 24-03-2000
Ostatnia modyfikacja: 14-02-2001
Copyright (c) 1998 Marcin Jankowski