|
Marcin Jankowski
Interes z "Metysem"
Upłynął co najmniej kwadrans zanim na ekranie pojawił się spis odnalezionych odnośników. Sprawdziłem kilka ostatnich i skrzywiłem się. Jak zwykle w przypadku, kiedy nie podano dokładnych danych mechanizm wyszukiwania zadziałał po najmniejszej linii oporu wyrzucając wyniki, które choćby w minimalnej części odpowiadały wprowadzonemu kluczowi. Przeczytałem więc kilka fragmentów prac z astrofizyki o gromadach kulistych gwiazd typu M131, jakiś artykuł o polimerach, parę stron o mechanizmach dziedziczenia cech u ludzi, ze szczególnym uwzględnieniem koloru skóry, a nawet kawałek rozprawy kogoś kto podpisywał się jako "Federacja Anarchistyczna" i dowodził, że mechanizmy zniewolenia ludzkości nie zmieniły się od XVII wieku, kiedy Hiszpanie zmuszali metysów do prac na plantacjach bawełny w Ameryce Południowej. Było też całkiem sporo zdjęć nie całkiem ubranych - czy raczej całkiem nie ubranych - ciemnoskórych kobiet i mężczyzn oraz mnóstwo rzeczy których treść stanowiła dla mnie zwykły bełkot.
- Było takie dwudziestowieczne opowiadanie SF, jak to dwóch inżynierów zawaliło żywcem informacjami jakiegoś gościa - wycedziłem przez zęby, czyszcząc ekran. - Ten, kto opracował ten algorytm wyszukiwania powinien je sobie przeczytać.
Przefiltrowałem wyniki, każąc wyświetlić tylko te, gdzie wystąpiło więcej niż 50 % zadanych słów. Lista skurczyła się wyraźnie, z kilkunastu ekranów do kilkunastu odnośników. Pierwszy okazał się zbiorem jakiś parametrów przeznaczonych do dalszej obróbki i nie dowiedziałem się z niego nic, ale drugi...
Na ekranie widniało urządzenie identyczne z tym, które zmontowałem przed półgodziną w laboratorium; było tylko trochę mniej poobijane i wyblakłe. Przeczytałem podpis i poczułem jak opada mi szczęka.
- Rakieta? - wykrztusiłem z niedowierzaniem po dłuższej chwili. - Wiedźmia krew, ten cholerny złodziej podpieprzył wojsku rakietę?!
Minęło kilkanaście sekund, zanim otrząsnąłem się ze zdumienia i zebrałem myśli. Według tego co przeczytałem miałem w laboratorium pochodzącą z początków XXI wieku wyrzutnię przeciwpancernych pocisków kierowanych wraz z rakietami. W porównaniu z bronią, która rok temu zmiotła z powierzchni planety kopułę La Rabidy była to niemal zabawka, ale mimo wszystko mogła zamienić w stos dymiącego złomu pojazd albo mały budynek znajdujący się w odległości półtora kilometra od miejsca strzału.
Idealna broń dla terrorystów pomyślałem odruchowo, czytając tekst na ekranie. Jeśli federalni to znajdą, to dostanę dożywocie na jakimś asteroidzie-kopalni metanu...
- Ale Hobday i Desaix będą tam razem ze mną - mruknąłem, sprawdzając skąd pochodzą te dane. Na szczęście była to baza prywatna, jakiegoś miłośnika starej broni z New Avalon. Wątpliwe czy ktoś namierzy, że interesowałem się tymi informacjami. Po krótkim namyśle zgrałem wszystkie dostępne w bazie dane na czysty C-dysk i starannie wymazałem zapis połączenia z logu. Scalisi nie byłby zachwycony wiedząc, że mogę to zrobić, ale akurat awantura z informatykiem nie była w tym momencie tym, co najbardziej by mnie martwiło.
Wychodząc natknąłem się na Scalisiego.
- Już koniec? - zdziwił się. - Tak szybko?
Minąłem go bez odpowiedzi i prawie truchtem pobiegłem do mojej kwatery. Informatyk mruknął coś pogardliwie na mój temat, ale nie zwróciłem na to uwagi.
*
Facet z New Avalon musiał być rodzajem hobbysty, którego zwykło określać się mianem "świra". Na temat 9M131M Metys znalazłem w jego danych wszystko - łącznie z dokładnym schematem konstrukcyjnym rakiet i instrukcją jej konserwacji i użycia. Z moimi zainteresowaniami wojskiem wyglądałbym przy nim na zatwardziałego pacyfistę.
Z tego co przeczytałem użycie Metysa było bajecznie proste - wystarczyło wycelować i nacisnąć przycisk odpalania. Pocisk zmierzał do celu, kierowany impulsami przesyłanymi cienkim kablem, odwijanym ze szpuli umieszczonej w jego tylnej części, a prosty układ sterowniczy automatycznie określał poprawki, kiedy w okularze celownika smugacz rakiety przestawał pokrywać cel. Broń była pomyślana jako wyposażenie dla małych, trzyosobowych sekcji, które mogły łatwo się ukryć w terenie i atakować z zaskoczenia.
Zacząłem się zastanawiać, czy pociski, które ukradł Hobday jeszcze działają; mają w końcu sporo ponad trzysta lat. Z opisu wynikało, że nie ma w nich wiele części, które mogłyby się zepsuć, ale pozostała jeszcze sprawa paliwa i ładunków bojowych. Przez trzy wieki mogło w nich zajść tyle reakcji chemicznych i zmian, że najzwyczajniej w świecie mogły się rozsypać. Armia chyba jeszcze nie szukała swojej zguby, co mogłoby znaczyć, że to zwykły szmelc, do którego nie przywiązuje wagi. Za hipotezą, że Metysy są tylko zabytkowym rupieciem przemawiał też sposób w jaki Hobday je zdobyły i miejsce w które miały trafić. Z drugiej strony utajnienie ładunku i jego niezły na pierwszy rzut oka stan świadczyły by raczej, że może być niebezpieczny dla tego, w kogo - lub w co - zostanie wycelowany. Doczytałem zdobyte dane do końca, szukając czegoś o możliwości sprawdzenia działania rakiet i wyrzutni, bez konieczności urządzania poligonu strzeleckiego. Avalończyk pisał, że w rakiecie nie ma właściwie żadnej elektroniki, poza układem realizującym ruchy sterów w odpowiedzi na przesyłane przewodem polecenia - wszystkie przeliczenia wykonywał hardware w wyrzutni. Wynikało z tego, że jeśli wyrzutnia jest sprawna, z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że całość zadziała prawidłowo. Przeczytałem jeszcze raz opis, po czym wyłączyłem komputer, schowałem C-dysk na samo dno szuflady i udałem się do warsztatów.
*
- Igor, co to jest pirobateria? - zapytałem bez specjalnych wstępów Leontieva.
Inżynier odłożył na warsztatowy stół jakąś elektroniczną płytkę w której dłubał i spojrzał na mnie zdziwiony, podnosząc wzmacniające obraz gogle.
- Gdzie to znalazłeś?
- Nigdzie - wzruszyłem ramionami - Po prostu chcę wiedzieć.
- To ogniwo produkujące energię na zasadzie zjawiska piroelektrycznego. Odpowiedni kryształ umieszcza się w osłonie z obojętnego tlenku i kiedy chce się, żeby zaczęło działać, trzeba go podgrzać, na przykład traktując silnym mineralnym kwasem. Pod wpływem temperatury traci osłonę z jonów i zyskuje potencjał elektryczny. Im większa powierzchnia kryształu, tym prąd silniejszy, ale...
- Gdzie to jest wykorzystywane? - przerwałem mu.
- Teraz? Nigdzie. To przestarzała rzecz, używana przed wynalezieniem mikroogniw paliwowych zimnej syntezy. Można je długo przechowywać, ale raz uruchomione nie daje się wyłączyć, a zużyte nie nadaje się do niczego.
- Mógłbyś zrobić takie ogniwo?
- Teoretycznie mógłbym, ale po co? O co ci chodzi Zirby, zacząłeś się zajmować majsterkowaniem?
- Zanim nie przyślą czujnika dla piątki, nie masz nic do roboty, prawda? Więc zrób mi przysługę i zmontuj dla mnie takie ogniwo.
Leontiev popatrzył na mnie z mieszaniną irytacji i rozbawienia.
- Nic z tego, panie hydroponiku-archeologu. Do tego potrzeba specjalnych kryształów, a takich na pewno na całej planecie nikt nie ma.
- Nie da się ich czymś zastąpić?
- Zastąpić można całe ogniwo. Innym ogniwem, normalnym.
- I będzie działać?
- To jeszcze coś ma działać? A więc jednak coś tym ogniwem chcesz zasilać? Jakiś zabytek?
Zakląłem w myślach. Sprytnie mnie podszedł...
- Im mniej wiesz, tym lepiej, Igi, możesz mi wierzyć... Faktycznie można zastąpić tę pirobaterię czymś innym?
- Prąd to prąd - wzruszył ramionami inżynier. - Wszystko jedno czy z reaktora czy z węgorza elektrycznego. Jeśli dobierze się takie same parametry, twoje "coś" zadziała.
- Dwanaście wolt, pięć amperów.
- Standardowe ogniwo zasilające do przenośnych odbiorników średniej mocy - stwierdził Leontiev. - Masz jakieś stare radio? Chętnie obejrzę...
- To nie dla mnie - zełgałem bezczelnie. - Ktoś mnie prosił o taką baterię, nawet nie bardzo wiem do czego to ma być.
- Jasne - mruknął Igor, podchodząc do szafy z podzespołami. - Dla kogo innego...
Przez chwilę szukał czegoś w plastikowej skrzyni na najniższej półce, a potem wyprostował się i podał mi niewielki plastikowy prostopadłościan.
- Działa bez przerwy przez osiemset godzin, potem wymaga dwunastogodzinnej przerwy na samoregenerację. Wodoszczelne, niewrażliwe na zmiany temperatury...
- Dzięki, Igi. Mam u ciebie dług.
- Zaczekaj - podał mi pęk kolorowych przewodów. - To komplet końcówek, pasujących do większość podłączeń. Gdyby żadna nie pasowała, można użyć najbliższej i żelu połączeniowego. Dopiero teraz masz u mnie dług.
- OK. Odwdzięczę się przy najbliższej okazji.
Leontiev obdarzył mnie spojrzeniem absolutnie pozbawionym zaufania, po czym założył na powrót gogle wzmacniające i wrócił do dłubania w półprzewodnikach.
*
Przyznam, że mimo wszystko miałem stracha, podłączając baterię do wyrzutni Metysów. Teoretycznie nic się nie mogło stać, ale niektóre teorie mogą się nie sprawdzać. Z tego też powodu załadowałem skrzynię do jeepa i odjechałem kilka kilometrów od stacji, do dużego parowu, który przecinał Płaskowyż Geringera i dopiero tam zacząłem montować cały kram. Nie zakładałem kontenera z rakietą i na wszelki wypadek postawiłem samą wyrzutnię w sporym zagłębieniu. Gdyby miała wybuchać, istniała szansa, że zdążę wyskoczyć i schować się gdzieś obok. Jedna z końcówek kompletu od Leontieva pasowała idealnie - konserwatyzm w wojsku ma czasem dobre strony. Odetchnąłem głęboko, przyłączyłem kable do zacisków baterii i przerzuciłem przełącznik...
Nic.
Nie było wybuchu, syku zwarć albo fontann iskier. Wyrzutnia stała nieruchomo i tylko dwie lampki, które zapaliły się na jej korpusie oraz charakterystyczny, wysoki pisk ładującego się kondensatora świadczyły, że muzealna broń wróciła do życia. Zajrzałem do ściągniętych z Sieci notatek. Mniejsza lampka sygnalizowała włączone zasilanie, większa, błyszcząca czerwono oznaczała brak kontenera z rakietą na prowadnicy. Po chwili wahania wyciągnąłem ze skrzyni jeden z cylindrów i odrobinę trzęsącymi się rękami założyłem go na wyrzutnię. Odpowiednie światełko mrugnęło i zmieniło kolor na zielony. Nic się nie odpaliło ani nie eksplodowało. Pochyliłem się i popatrzyłem w obiektyw celowniczej lunety, modląc się, żeby w razie awarii coś nie urwało mi głowy. Ciemny dotychczas okular teraz pokazywał zamazany z powodu bliskości obraz ściany wykrotu i nałożone na niego trzy świecące pomarańczowo kręgi celownika. Poczułem nagle ochotę, żeby przycisnąć duży, metalowy przycisk z boku obudowy i przekonać się, czy rakiety są równie sprawne co pozostałe podzespoły, ale opanowałem się i wyrzuciłem z głowy głupie pomysły. To nie była zabawka, tylko broń, która jeśli dostanie się w nieodpowiednie ręce może narobić poważnych szkód.
Nagle uświadomiłem sobie, że nie mam najmniejszego pojęcia co zrobić z tym fantem. Tego, że Metysy nie powinny trafić do rąk Hobdaya, a tym bardziej Desaixa byłem pewien. Zatrzymanie ich dla siebie byłoby równie głupie; nie potrzebowałem czegoś takiego i nie zamierzałem rozpocząć kariery handlarza bronią. Oddanie jej właścicielom czyli Armii było trudniejsze niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Trudno przepuszczać, że nie zainteresują się hydroponikiem, który przywiezie im kilka sztuk rakiet przeciwpancernych, nawet jeśli są one antykami. Na pytania, które zaczęli by zadawać nie chciałbym lub nie mógłbym odpowiedzieć, co akurat w tym wypadku byłoby dla mnie równie nieprzyjemne i kłopotliwe. Mógłbym próbować dokonać zwrotu po kryjomu, ale ciężko jest niezauważenie podrzucić skrzynię pod bramę pilnowaną całą dobę przez kamery i strażników, a dodatkowo mieszczącą się w samym centrum najbardziej ruchliwej części głównej Stacji na planecie. Może zostawić to gdzieś na pustkowiu i powiadomić Armię anonimową wiadomością? Też źle - na pewno zostanie wszczęte śledztwo, które wcześniej czy później dotrze do Hobdaya, a Harland nie należał do osób, które nie wspomniałyby o moim udziale w całej sprawie... Pozostaje tylko utopić albo zakopać skrzynię... Problem polegał na tym, że powierzchnia Ross 128 składała się z cienkiej warstwy luźnej zwietrzeliny pod którą była albo twarda, nadtopiona żarem uderzenia dwóch asteroid skała, albo wieczna zmarzlina po zimie nuklearnej. Utopienie skrzyni też nie było proste - najbliższe obszary otwartej wody, Lustrzane Jeziora, miały niecałe cztery stopy głębokości, a do oceanu było ponad dwieście kilometrów.
A wszystko przez tego cholernego Hobdaya, pomyślałem ze złością, demontując wyrzutnię. Trzeba było go od razu wykopać go za drzwi...
|
|