Andrzej Filipczak

Eva

...poprzednia część opowiadania...

*

    - Sahm, odczep się, z łaski swojej, od Cloudaca.
    - Bo co, wodzu?
    - Bo mam już tego dosyć. Przyjęliśmy cię do naszej kompanii, więc zachowuj się jak człowiek.
    - Właśnie się zachowuję jak człowiek. To wy zachowujecie się jak cioty. Myślałem, że przynajmniej tu znajdę facetów z jajami...
    Russo zatrzymał się nagle. Wolnym krokiem podszedł do albinosa.
    - O co ci, do diabła, chodzi? - zapytał lodowatym głosem.
    - O to wszystko - albinos zatoczył ręką krąg. - Łazicie bez ładu i składu. Rozpoznanie terenu... Pięknie, tylko dla kogo to robicie? Dla tych niedołęg na polanie? Dla tych popieprzonych anarchistów? Czy też dla tego czarnucha i jego bandy?
    - Nie podoba ci się, droga wolna. Nikt cię nie zmusza, byś z nami szedł. Ta planeta jest na tyle duża, że pomieści również takie ścierwo jak ty...
    Sahm wykrzywił blade wargi i przechylił głowę.
    - No? Czekam? - szare oczy patrzyły nieustępliwie.
    - Żartowałem, wodzu - uśmiechnął się złośliwie. - Idę z wami.
    Russo odchrząknął i wrócił na początek kolumny. Nie widział jak Shogun zostaje w tyle, by poklepać albinosa po ramieniu.

*

    Khorst uparcie podążał śladem stada bawołów. Przecież nawet spłoszone zwierzęta w końcu się zatrzymają. A wtedy powoli podkradnie się na odległość strzału z kuszy i voilŕ... Pieczyste z rusztu. Przyśpieszył, czując jak usta wypełnia mu napływająca ślina...

*

    - Nie pójdę po drzewo. Mam już powyżej dziurek w nosie wykonywania twoich rozkazów, Russo.
    - Tak? A przy czym będziesz grzał swój aryjski tyłek, Shogun?
    - Niech cię o to głowa nie boli, wodzu.
    - Proszę, proszę. Cóż za niespodziewany sojusz. Zaprzysięgły rasista i albinos. Wygląda na to, że znalazłeś swój ideał białego człowieka, Shogun.
    - Gówno cię to obchodzi, Russo. To moja sprawa. Może i jestem rasistą, ale gdy ktoś mówi rozsądnie...
    Szpakowaty założył ręce na piersiach.
    - A cóż takiego mądrego powiedział ci Sahm? - zapytał z przekąsem.
    - Samą prawdę, wodzu, samą prawdę. Nie ma sensu dalej włóczyć się po tych pustkowiach. Pora wracać na polanę i zaprowadzić tam trochę porządku. Naszego porządku!
    - Słucham dalej.
    - Widzisz, Russo. Tutaj zgrywasz wielkiego szefa, ale tak naprawdę jesteś jedynie pieskiem Kaktusa. Gdy zachciało ci się władzy, to Kaktus raz dwa pokazał ci, gdzie jest twoje miejsce. A ty, zamiast walczyć, potulnie schowałeś ogon pod siebie i wyniosłeś się z polany! Stworzyłeś Legion i to ci się chwali. Ale nie masz wizji. Każesz nam włóczyć się po tych ostępach i rozpoznawać teren. I na cholerę? Wiesz, co mi się wydaje? Ty po prostu trzymasz nas z dala od polany, od tych życiowych pierdoł, żebyśmy im przypadkiem nie zrobili krzywdy. Ale koniec z tym. Wracamy po nasze dziedzictwo.
    - Co ty pieprzysz, Sahm? Jakie dziedzictwo?
    Albinos zaczął bawić się trzymanym w dłoniach kijem.
    - Nasze dziedzictwo jest na polanie. My też jesteśmy rozbitkami. Nam też należy się część łupów wydobyta z wraku. Poza tym są jeszcze kobiety... Kobiety, które jeszcze nie mają swojego opiekuna... Jednym słowem, wracamy. Najpierw zdobędziemy broń, a później... Później przyniesiemy tej planecie błogosławieństwa cywilizacji...
    Russo cofnął się do tyłu. Kątem oka widział jak Shogun, trzymając w ręku grubą pałkę, zachodzi go od tyłu. Słyszał ich myśli. Wiedział, do czego zmierzają. Znów się cofnął, mając nadzieję, że grube drzewo za chwilę osłoni jego plecy...
    Nie zdążył. Świsnęła rzucona pałka, a niebo nagle rozbłysło milionem gwiazd. Upadł...
    - Nie trzeba było mnie drażnić, Russo - but Shoguna wylądował na jego brzuchu. Zwinął się, z trudem pokonując wymioty.
    - Cloudac... - wykrztusił z trudem.
    - Cloudac to mądry chłopiec i na pewno nie będzie się wtrącał, prawda, grubasie?!!! - ostatnie słowa Sahm wykrzyczał wprost do ucha siedzącego na ziemi mężczyzny. Ten spuścił wzrok.
    - Poza tym przyda nam się jeszcze, gdy zrobimy z Legionu to, czym powinien on być.
    Kolejny kopniak trafił go w głowę. Z rozbitych ust pociekła krew. "Muszę wstać... Muszę, bo inaczej zabiją... Zabiją, jak psa..."
    - Tak, dokładnie jak psa, Russo. Jesteś psem tego mutanta, Kaktusa, więc zdechniesz jak pies.
    Kolejne kopnięcia przeplatane uderzeniami drewnianej pałki znów rzuciły go na ziemię. Albinos przyklęknął obok. Gestem powstrzymał Shoguna.
    - Widzisz, wodzu, ja tam nic do ciebie nie mam, ale sam rozumiesz... Nie możemy pozwolić, by ktoś ostrzegł ludzi na polanie... My musimy zdobyć broń... Umrzesz w słusznej sprawie. Umrzesz za cywilizację - wstał i otrzepał spodnie z liści. - Skończ z nim - zwrócił się do rasisty.
    - Zaraz, chwila. Jeszcze mu nie odpłaciłem za wszystkie upokorzenia...
    Skatowany mężczyzna nie zareagował. Jego uwagę przykuł dziwny odgłos, który rozbrzmiewał coraz głośniej. Pisk potężniał z każdą chwilą. Jego źródło było tuż obok. Resztką sił obrócił się w prawo i... Podkuty but wylądował na jego twarzy.
    Pisk narastał.
    - Zdechniesz, Russo!
    Pisk zmienił się w krzyk. Zdezorientowany Shogun rozejrzał się dookoła.
    - Alex?
    - Alex!!! Nie!!! - zduszony głos Sahma był ostatnią rzeczą jaką słyszał, nim świat nie pogrążył się w nieludzkim krzyku...

*

    Zapadał zmierzch, gdy to usłyszał. Przerwał oprawianie martwego zwierzęcia i zwrócił się w stronę pobliskiego lasu. Pisk dochodził z tamtej strony. Przebiegł go zimny dreszcz...
    Dziwny odgłos nagle eksplodował. Khorst chwycił się za głowę i upadł na kolana.
    - Co do diabła...
    Gdy odzyskał przytomność panowała noc. Spróbował wstać i z jękiem usiadł. Głowa bolała go tak, jakby za chwilę miała rozpaść się na tysiąc kawałków. Wszystko przez tą cholerną telepatię...
    W końcu udało mu się wstać. Spojrzał w stronę czarnej ściany lasu. Chociaż wcale nie miał na to ochoty, to i tak wiedział, że skoro świt uda się tam, aby wyjaśnić zagadkę. Ale najpierw ognisko. W końcu zasłużył sobie na pieczeń.

*

    Polana tonęła w ciemnościach. Tym razem nie było żadnych gwiazd. Coraz gęstsza warstwa chmur szczelnie pokrywała niebo. Powietrze było duszne. Burza wisiała w powietrzu.
    I tej nocy jedna z leżących osób wstała i powoli ruszyła w stronę latryn. Podobnie jak czyniła to od kilkunastu nocy minęła je i zagłębiła się w czarnym lesie. Dopiero tutaj pozwoliła sobie na zapalanie miniaturowej latarki. Pewniejszym krokiem ruszyła w kierunku ukrytego nadajnika.
    Wygrzebała urządzenie spod liści, ustawiła paraboliczną antenę i rozłożyła klawiaturę. Ponownie zaczęła wstukiwać hasło wywoławcze Federacji. Nie miała pojęcia, co mogło spowodować ciągły brak kontaktu, ale nie przejmowała się tym zbytnio. Wiedziała, jak dawać sobie radę z takimi trudnościami...
    Mijały godziny i znów nie było odzewu. Nagle ekran nadajnika zamigotał. Podniecona zerwała się na równe nogi. Czyżby w końcu udało jej się nawiązać upragniony kontakt? Powtórzyła hasło. Po kilku minutach na ekranie pojawił się odzew.
    - No, nareszcie - mruknęła cicho. Jej palce zaczęły tańczyć po klawiaturze.
    - No, nareszcie - za jej plecami odezwał się złośliwy głos. Jednocześnie rzucony kamień zgruchotał antenę nadajnika. Odwróciła się. Przed nią stał wychudzony, nagi mężczyzna. "Natchniony?", pomyślała zdumiona. Próbowała się osłonić przed ciosem drewnianej pałki, ale golas był szybszy. Upadła nieprzytomna.
    Chudzielec przeszedł na nieprzytomnym ciałem. Człowiek go nie interesował. Jego bóg domagał się, aby zniszczył stojące przed nim urządzenie, tak jak niszczył wszelkie wytwory tej zgniłej cywilizacji. Zapamiętany w niszczycielskim szale zaczął zawodzić dziękczynne pieśni...
ciąg dalszy na następnej stronie...
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 24-03-2000
Ostatnia modyfikacja: 14-02-2001
Copyright (c) 1998 Andrzej Filipczak