|
Michał Studniarek
Trzecie koło
*
- Czy ja cię już gdzieś nie widziałam?
- Chyba tak. Raz w klubie. Kiedy indziej wzięłaś mnie za anioła. - Zarzuciłem kurtkę i stanąłem bokiem do lustra. Nie obciągnięte z tyłu okrycie stworzyło na plecach fałdę podobną do garbu.
- Co tam robiłeś?
- Grałem. - Wskazałem na moją basówkę i niewielki wzmacniacz połączony z wieżą - Tam występujemy.
- Niezły zawód. - Podciągnęła kolana pod brodę. Oklapłe włosy i duże, zmęczone oczy nadawały jej wygląd małego, opuszczonego kotka, któremu ktoś dla żartu pomalował łepek na czerwono.
- Nie... dorabiam. Właśnie nagraliśmy drugi album. Poza tym to ja po prostu studiuję historię...
- I tak to lepsze niż jakiś pieprzony bar szybkiej obsługi. - Próbowała wstać, ale opadłą na łóżko. - Och, kurrwa... wczoraj myślałam, że umrę. Nigdy więcej! - Oznajmiła stanowczo.
W kuchni otworzyłem puszkę z jakimś sztucznym śniadaniem, trzymanym na czarną godzinę. Zapach wydobywający się z opakowania przypomniał mi dni spędzone wśród wojskowych racji żywnościowych, wynoszonych ukradkiem po kieszeniach.
- Ojejku, żarełko! - Czerwonowłosa porwała leżący na stole widelec i rzuciła się na puszkę. - Jak dawno czegoś takiego nie jadłam! Usządż, do chiafła... Femu fak szę fyfrzeszdzasz?
- Tak, Kalio - mruknąłem, posłusznie siadając na taborecie.
- Co?
- Nie, nic.
Patrzyłem na dziewczynę, ładującą w siebie niesamowicie wielkie kęsy i czułem, że teoria Maxiliana przemawia do mnie coraz silniej.
- Co zamierzasz robić? - zapytałem, gdy już skończyła z puszką.
- Jeszcze nie wiem. - Opakowanie załomotało w zsypie. - Muszę dojść do siebie po tym wszystkim. Słuchaj... mogę zostać u ciebie na kilka godzin?
- OK., na razie nigdzie się nie wybieram. A jeśli chcesz coś ze sobą zrobić, to może idź tam. - Podałem jej kartę-wizytówkę. Kiedy miesiąc temu na ulicy wpadłem na Salvisa, prawie siłą wsadził mi ją do kieszeni. Widząc długie włosy i skórzaną kurtkę, pewnie wziął mnie za potencjalnego klienta swojej kliniki.
- Powiedz im, że mnie znasz. Jak ty się w ogóle nazywasz?
- Jenny. - Plastik zawirował między jej palcami. - Po co to robisz? Jesteś moim aniołem stróżem, tak jak w tym serialu holo? A może też kiedyś brałeś, wyszedłeś z tego i obiecałeś, że sprowadzisz następnego pacjenta?
- Może po prostu należę do takiego wymierającego gatunku, który jeszcze komuś pomaga...
*
Kalia patrzyła na mnie znad puszki, z której wyjadała zawartość. Rozumiała chyba piąte przez dziesiąte.
- To nie jest miejsce dla ciebie. Nie możesz tu zostać przez całą wieczność. Musisz wrócić między ludzi. Pojedziesz do domu... wiesz, co to jest dom?
Dziewczyna zmarszczyła czoło. Myślała przez dłuższą chwilę, po czym spojrzała na mnie bezradnie. Narysowałem palcem na piasku domek - taki, jaki rysują dzieci. Kalia uważnie obejrzała go, po czym nachyliła się i zaczęła nanosić poprawki, aż zobaczyłem typowy dom z tych okolic. Dom, którego już nie ma... ale to nie znaczy, że go nie będzie.
- Za kilka dni przyjdę do ciebie - poklepałem się po kieszeni, w której spoczywał wystawiony przez Salvisa kwit podróżny i list polecający do oficera medycznego na stacji. - Zawiozę cię do Tagah, a stamtąd odlecisz promem na stację orbitalną. Tam spotkasz innych ludzi, takich jak ty... poczekacie tam aż do końca wojny. - Znów musiałem pomagać sobie gestami. - Rozumiesz?
- Pojadę do nieba? - Oczy Kalii rozszerzyły się nagle.
- Można tak powiedzieć... przestań, dziewczyno - mruknąłem, gdyż Kalia nagle rzuciła się całować mnie po rękach.
- Będziesz tam ze mną? - zapytała, patrząc na mnie błyszczącymi oczyma.
- Postaram się zajrzeć od czasu do czasu...
*
Dopadła mnie w czasie przerwy.
- Słuchaj, pożycz dwudziestkę - poprosiła zmęczonym głosem.
- Na co? Nie wyglądała na zabiedzoną. Wręcz przeciwnie, ładniała z każdym naszym spotkaniem. Chyba rzeczywiście to, co przeżyła u mnie, zapadło jej w pamięć.
- Na jedzenie. Głodna jestem, wyszłam bez kasy.
Coś mnie tknęło.
- Chodź. - Pociągnąłem ją do baru. Przecisnęliśmy się z boku, udało mi się złapać Grega za rękaw.
- Słuchaj, daj małej jakieś firmowe, może burgera albo co, na mój koszt, OK?
Posłała mi wściekłe spojrzenie, a barman wytrzeszczył oczy. W podobny sposób zachowywałem się wobec mojej byłej. Zerknął na dziewczynę, potem znowu na mnie, uniósł pytająco brew. Skrzywiłem się z niesmakiem. W końcu przestał się dziwić i podreptał na zaplecze.
Zostawiłem ją przy barze i wróciłem na scenę. Graliśmy swoje, a ja kątem oka obserwowałem bar. Siedziała nad sojowymi parówkami i jadła powoli, od czasu zerkając na miotającego się po scenie Melkowa. Miałem rację, wcale nie była głodna. A raczej była... ale nie tak, jak usiłowała mi wmówić.
W jakiś czas potem zakotłowało się przy drzwiach. Dostrzegłem czarną kurtkę. Tym razem nie wyświetlała żadnych obrazków. Jej właściciela taktownie wypraszała ochrona. Uśmiechnąłem się złośliwie. Pokazałem Toddowi właściwego faceta; niech spada. Ona niczego nie zauważyła. To dobrze.
*
Glicken trzaskał przełącznikami, potem zaczął składać antenę. Otworzyłem walizkę i pomogłem schować akumulator.
- Jeszcze te dwadzieścia kilometrów do Tagah i do domu, do domu... - Mruczał uszczęśliwiony McKinney.
Stanowiliśmy ostatni posterunek sił rozjemczych na tym terenie. Niespodziewany rozejm między dwiema stronami i przesunięcia granic sprawiły, że nie byliśmy już potrzebni. W ciągu dwudziestu czterech godzin cała jednostka przygotowała się do wyjazdu. Z powodu alarmu nie mogłem wyjść z bazy, zaś Salvis opuścił teren wraz z całym ambulatorium.
Przez cały czas zastanawiałem się, w jaki sposób urwać się choćby na dziesięć minut w las i ściągnąć Kalię do transportera. Jak na złość, nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Pozostawało czekać na szczęśliwy traf. Już raz zaprowadził mnie do jaskini, niech więc teraz zjawi się ponownie.
Gdy odnosiłem ostatnią paczkę do transportera, w głowie zaświtała mi pewna myśl. Udam, że mój radar coś wychwycił i każę im zatrzymać transporter. Skoczę w las, zabiorę Kalię i pędem z powrotem, do maszyny. Zawsze będę mógł powiedzieć, że uciekała przede mną, powinni w to uwierzyć.
Zatrzaśnięto włazy, transporter ruszył w kierunku Tagah. I wtedy pokładowy radar zarejestrował jakiś obiekt.
W jednej chwili przyskoczyłem do wizjera i zacząłem przeglądać wskazane miejsce.
- To cała grupa. - mruknął McKinney - Znowu uchodźcy?
- Oby tak było - Glicken włączył system maskowania pojazdu; po chwili uaktywnił też działka.
Zza krzaków wychyliła się doskonale mi znana, drobna postać. Dzięki, Boże!
- Uchodźcy! - Krzyknąłem i rzuciłem się do otwierania włazu. Nagle Glicken złapał mnie za rękę.
- Ostrożnie, nie spiesz się tak - Kiwnął głową w stronę wizjera.
Za Kalią szła jakaś nieznana mi kobieta. A za nimi postępowało trzech umundurowanych drabów w charakterystycznych, czarnych hełmach.
Kalia była przerażona, trwożliwie rozglądała się dookoła. Wiedziałem, kogo szuka. Nie mogłem nic zrobić.
Nic?
Odepchnąłem Glickena i zacząłem ponownie szarpać za koło otwierające właz.
Żołnierze nagle się zatrzymali.
Znów nie zdążyłem, bo rzuciła się na mnie cała czwórka.
- Opamiętaj się, Andrew - wydyszał mi w ucho drugi kapral w załodze, Zarkan. - Nie możemy się zdradzić, że tu jesteśmy. Nas już tu nie powinno być! Chcesz wywołać następny konflikt? Oni tylko na to czekają!
Żołnierze podnieśli broń do ramienia. Kalia stała jak sparaliżowana, ta druga kręciła głową, jakby nie mogła do końca uwierzyć w to, co się działo.
Przyciśnięty do wizjera, jednym okiem dostrzegłem, jak z luf wyskakują malutkie ogniki. Z każdą sekundą wewnątrz mnie robiło się coraz chłodniej, coraz ciemniej. Aż w końcu, niczym w kosmosie, zapanowała kompletna pustka. Chciałem wrzasnąć, wyrwać się z niej. Nie mogłem. I chociaż dawno mnie puścili, nadal tkwiłem nieruchomo jak słup, z głową obróconą na bok i policzkiem przyciśniętym do pancerza. Z daleka docierało do mnie, że jedziemy, że każdy obrót koła przybliża nas do Tagah, a mnie do końca kontraktu.
- Mam to wszystko zarejestrowane kamerą - Zerkan pierwszy przerwał ciszę. - Ten numer im nie przejdzie.
|
|