Stanislaw Witold CzarneckiKażdy człowiekTak dawno i tak niedawno. Hideo siedział w zazen tuż przy krawędzi krateru. Paliło go nieznośne uczucie, którego poza wczesnym dzieciństwem, nie zaznał przez całe swoje trzydziestopięcioletnie życie. Wstyd porażki! Nocą, gdy spał wyczerpany anabiozą, szokiem wypadku i nieustającym, telepatycznym wrzaskiem, ktoś, lub coś ukradło jego etui ze sprzętem. Nie chodziło o stratę. Nie cierpiał z powodu utraty szurikenów, karabinka, a nawet swojego ninja-to, który otrzymał jako siedmiolatek z rąk Mistrza Awy, nazajutrz po próbie labiryntu. Ostrze, to tylko ostrze, ale... Ktoś wygrał z nim! Coś zwiodło, uśpiło, oślepiło i ogłuszyło jego nadświadomość, jego umysł wojownika nie zasypiający nigdy. Nie było ważne, że tytanowego etui nie można było otworzyć nie niszcząc zawartości inaczej, jak tylko przy pomocy chipu zatopionego w bransolcie na jego prawym nadgarstku. Ktoś chciał je ukraść i ukradł. Pomimo iż całkowicie bezużyteczne, miał je, a więc wygrał. A on, Hideo Hideoshi - przegrał. Lewą dłoń opierał na rękojeści wakizashi wetkniętego za parciany pas. Gdyby był samurajem, wypuściłby sobie jelita o wschodzie słońca, wierząc, że oczyszczony żelazem z grzechów pójdzie do nieba. Ale on był ninja i jego poczucie honoru było inne. Porażka bolała, ale niczego nie kończyła, o niczym nie przesądzała. Nawet nagi i bezbronny, nawet chory, ślepy, pozbawiony którejś z kończyn, ciągle mógł wykonać zadanie. Spełnić wolę swojego pana - Hiraki san i pomyśleć o powrocie do siedziby rodu, jako ten który nigdy nie zawiódł - od dwudziestu lat. O tym marzył. Ale o wydarzeniach ostatniej nocy, nie mógł dowiedzieć się nikt! Wstyd wzbudzał bezsilny gniew, który rozpierał go nie mogąc znaleźć ujścia. A do tego jeszcze ten ciągły, ani na chwilę nie ustający telepatyczny szum. Nikt nie uprzedził przyszłych kolonistów o niezwykłej wlaściwości tej planety - nic dziwnego, była badana tylko przez automatyczne sondy. Strzępy myśli, świadomych i nieświadomych, rozmowy, okrzyki bólu i grozy, nieliczne ciepłe słowa, ... Setki ludzi na raz w jego głowie. Nie chciał ich! Nigdy nie potrzebował ludzi. Nie byli dla niego partnerami, tylko zmiennymi w wielkim równaniu życia i walki. Siedząc samotnie, z dala od wszystkich, był praktycznie niesłyszalny dla przebywających w tłumie na dnie krateru. Ale sam mógł spróbować nasłuchiwać, odnaleźć pojedynczą nitkę w stercie strzępków i podążyć za nią. Głosy... myśli... obrazy... nazwiska...imiona...ktoś przeklina, ktoś chce do mamy, ktoś fantazjuje na temat biustu wysokiej blondynki, ktoś ma na imię Brian, ktoś martwi się, że to już ostatni papieros, ktoś... wspomina Tokio, smak yakitori w fast-foodzie na tarasie z widokiem na skansen Marunouchi i syntetyczne sushi sprzedawane ze straganów na szesnastym poziomie Ginza. Ktoś... Takahashi. "Czy ja dobrze słyszę, że trafił tu pan Takahashi, zakała rasy żółtej i łajdak gorszy od prawnika?" - to był głośniejszy niż wszystko inne krzyk rudowłosego mężczyzny w wojskowym ubraniu. Brudy zalały myśli Takahashiego, wymazując wspomnienie Starego Tokio. Hideo poczuł odrazę, ale nie przestał słuchać. Obraz człowieka stawał się kompletny: Travis Takahashi, zbieg i mieszaniec. Hideo nie podzielał rasistowskich uprzedzeń samurajów i yakuza. Ci gaijin... Poznał ich dobrze. To było konieczne, gdyż zbyt często miał z nimi doczynienia. O wiele częściej niż z Japończykami. Spędzali lata w fantomatycznych trenażerach. Zdobyte wszelkimi sposobami pieniądze topili w cyberwszczepach i neurochirurgicznych modyfikacjach, a potem wychodzili na ulicę. Solo - street samurai! Odziani w czarne skóry, obwieszeni bronią, szybcy, zimni, bezwzględni... śmieszni. Żyli krótko, umierali walcząc między sobą, wynajęci do ochrony małych biznesów lub do mokrej roboty. A czasem, gdy wykonali o jeden ruch za dużo w niewłaściwą stronę, przyjeżdżał do nich ktoś z Kraju Kwitnącej Wiśni. Wtedy umierali... inaczej. Po cichu, mało efektownie, bez gwizdu pocisków, błysku laserowych wiązek, huku eksplozji. Zazwyczaj ich gasnące oczy, wyrażały nie strach, ból i gniew, lecz zdumienie, że ten chudy, skośnooki kurdupel... Że gołymi rękami... Że zwykłym tanto... Ale oni jednak mieli swój honor. Kodeks, którego strzegli. I zdarzały się wśród nich jednostki naprawdę wyjątkowe. A ten mieszaniec, Takahashi, zwyczajnie budził wstręt - ale nie z powodu koloru skóry, czy kształtu oczu. Hideo czuł, jak jego gniew zlewa się w jedno ze świeżo nabytą odrazą i znajduje ujście. Pięćdziesiąt metrów niżej Travis Takahashi poczuł na plecach falę mrozu. Ninja nie wierzą w przeznaczenie. Wierzą w skutek, logiczne konsekwencje tego co zaszło. Dla nich lawina schodzi z gór dlatego, że ktoś rzucił mały kamyk w odpowiednim czasie i miejscu, a nie dlatego, że u podnóża góry rozbił swój namiot człowiek, którego czas nadszedł. Mijały dni i tygodnie, podczas których Hideo nieustannie czuł brudną obecność myśli Takahashiego. Rozchodziły się w przestrzeni jak odór z dołu kloacznego. Pasażerowie "Fenixa" byli bardzo podejrzaną gromadą. A w warunkach powszechnej telepatii, wręcz jawnie budzącą grozę. Mordercy, terroryści, byli żołnierze, nawiedzeni prorocy, zbiegowie, ludzie z marginesu społecznego, ludzie z przeszłością do której nawet w myślach nie chcieli, lub bali się wracać. Byli tacy, jacy musieli być, aby podjąć decyzję wykupienia biletu w jedną stronę, na nieznany świat, z perspektywą ciężkiej walki o byt do końca życia. Nawet na takim tle mieszaniec wyróżniał się czymś wyjątkowo niekorzystnym, pewną szczególną obrzydliwością duszy. Rozbitkowie usiłowali przeżyć pierwszy, najtrudniejszy okres. Szukali prowizorycznego dachu nad głową, źródeł wody i pożywienia, organizowali szpital, spontanicznie dzielili się na grupy zwiadowców, myśliwych. Byli też tacy, którzy wyłamywali się z jakiegokolwiek porządku. Z różnych powodów. Anarchiści, którzy zapragnęli stworzyć niemożliwy świat, ale nikogo nie krzywdzili, wręcz przeciwnie, pomagali poznać teren, szukali jadalnych roślin i zwierząt. Natchniony - bóg w ludzkim ciele nienawidzący wszczepów i wiecznie ciągnący za sobą zapach dymu z konopi, szukał wyznawców, ale nie zdołał nikogo nawrócić. Inni byli bardziej niebezpieczni. Nie cofali się przed kradzieżą, przemocą, nawet zabójstwem. Nie wszyscy po zabiciu kogoś zwijali swoje złodziejskie łupy i znikali za horyzontem jak Barbarzyńca i jego dziewczyna. Byli tacy, którzy do nowego świata przywieźli pragnienie posiadania i wpływów. Chcieli być kimś, według swoich prywatnych standardów. Travis Takahashi chciał być sutenerem. Hideo trzymał się z boku, ale przy możliwych okazjach pomagał jak mógł. Nosił rannych ze szpitala na dnie krateru do nowej siedziby i pomagał nastawiać uszkodzone kości. Polował na skalne świnki przy pomocy długich cierni, dających się wystrugać w kształt podobny do nageyari. Czasem zgłaszał się do wartowania. Mówił niewiele, dużo słuchał i zapamiętywał. Przedstawiał się jako - człowiek który odszedł ze starego świata, bo był w nim nikim. Ani na chwilę nie zapominał o swojej misji, ale coraz wyraźniej widział, że pośpiech nie jest wskazany. Na Hitalii nawet mistrz zen nie mógł zupełnie ukryć swoich myśli. Wiedziano, że katastrofę transportowca przeżył ktoś ścigający człowieka nazywającego siebie Jagerem, ale wśród kolonistów było wielu Japończyków i nikt do tej pory nie wskazał palcem na Hosodę. To było korzystne. Ci ludzie chcieli rozpocząć na Hitalii nowe życie. Nie myśleli o powrocie do swoich rodzinnych światów. Hideo musiał wrócić, ale wiedział, że nie będzie to możliwe ani dziś, ani jutro. Być może długie lata przyjdzie czekać na bilet powrotny. Rozum nakazywał czekać, obserwować i urządzać sobie życie tak, jakby naprawdę był tym, za kogo się podawał - Yoshim Hosodą, księgowym, który uciekł w kosmos przed odwieczną plagą karoshi i fantomatyczną imitacją życia prywatnego. Tymczasem prawo karmy działało nieubłaganie i pierwszy mały kamyk porywał za sobą coraz większe głazy. Nienawiść, którą Hideo czuł do Takahasiego była dla niego czymś niezwykłym. Do tej pory uczucia istniały dla niego tylko w siedzibie rodu. Tam była matka którą kochał, pokój w którym trzymał ulubione przedmioty, kuzyn Ushiro którego nie lubił, holołącze z Hiraki san, którego szanował. Wobec obcych ludzi odczuwał obojętność, nawet wobec tych, których zabijał. W jego misjach, osobiste było tylko pragnienie ich wypełnienia. Czyjaś śmierć, stanowiła jedynie warunek konieczny, mniej lub bardziej trudny do spełnienia. Na Hitalii doznawał czegoś nowego. (1) Frank Herbert "Mesjasz Diuny", tłm. Maria Grabska powrót (2) shikan-taza jest praktyką, w trakcie której umysł jest intensywnie zajęty samym siedzeniem powrót (3) Stephen K. Hayes "Ninja. Art of Stealth" powrót (4) koan - w zen koanem jest sformułowanie wskazujące na ostateczną prawdę, a wyrażone w sposób, który wprawa ucznia w zakłopotanie. Koan nie mogą być rozwiązane na drodze logicznego rozumowania, lecz jedynie dzięki pobudzeniu głębszego poziomu umysłu, poza dyskursywnym intelektem powrót (5) satori - oświecenie, to jest samourzeczywistnienie, otwarcie oka Umysłu, przebudzenie ku swej Prawdziwej Naturze, a zatem i ku naturze wszelkiego istnienia powrót (6) rosi - (jap.: dosł. czcigodny, duchowy nauczyciel) zgodnie z tradycją praktyka zen odbywa się pod kierunkiem rosiego, którym może być zarówno człowiek świecki (mężczyzna czy kobieta), jak i mnich lub kapłan powrót Wszystkie terminy podane w oparciu o: Philip Kapleau "Trzy filary Zen", tłum. Jacek Dobrowolski |
Plik utworzony: 22-01-2001 Ostatnia modyfikacja: 22-01-2001 Copyright (c) 2000 Stanisław Witold Czarnecki |