Stanislaw Witold Czarnecki

Każdy człowiek

...poprzednia część opowiadania...

    "Pobaw się Travis, ja zaraz wrócę"- głos mamy miły jak nigdy, do tego dotyk jej dłoni na głowie. No i zabawka. Zabawka! Nowy, błyszczący Daimon, taki sam jak w serialu na darmowej kablówce, z napędem, mieczem "zupełniejakprawdziwy" i mini wyświetlaczem, rzucającym kilkuklatkowe holo strasznych potworów do pokonania. Siedmioletni Travis przykucnął pod ścianą, między zamkniętym, tylnym wejściem do nocnego baru, a zepsutą niszczarką do śmieci i wygrał straszną bitwę w obronie Ziemi. Potem jeszcze jedną. Potem stał i płakał, aż zabrakło mu łez, a światło brudnych latarni zastąpiło słońce. Kiedy grupka zawianych, młodych japończyków obrzuciła "nieczystego szczeniaka" butelkami, zwinął się w kłębek osłaniając robota. Nad ranem poczuł dotyk czyjejś dłoni. "Mama!" krzyknąłby, gdyby miał siłę. Ale zdołał tylko otworzyć oczy i zobaczył nad sobą pocięta bliznami twarz bramkarza z knajpy, który właśnie schodził z dyżuru i potknął się o coś miękkiego.
    Mamy już nigdy nie zobaczył.
    Kiedy tylko Hideo ponownie poczuł swoje własne ciało, poczołgał się do zwłok Takahashiego. Krew ciągle płynęła z jego rany. Nie minęło wiec nawet tyle czasu, żeby serce przestało bić! Wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni marynarki - był tam, nadpęknięty, plastikowy miecz filmowego robota.
    - Hiro, miał na imię Hiro... - wyszeptał i zemdlał. Tak miał na imię piętnastolatek, który zaraz pierwszego dnia w sierocińcu, pokazał Travisowi i jego robotowi, że nylonowe podeszwy butów, są twardsze niż plastik i siedmioletnie kości palców.
    Pierwszy nadszedł Ilquad. Najpierw sądził, że to jedno ciało, kolejna ofiara Takahashiego. Kiedy podszedł bliżej, pomyślał, że żółtki pozabijali się nawzajem. Dopiero kiedy przykucnął tuż przy nich, zobaczył co jest grane i przestał rozumieć cokolwiek. Yoshi Hosoda, nieprzytomny, lub śpiący, obejmował martwe ciało sutenera, a po jego twarzy spływały łzy.

    Płaskowyż został daleko z tyłu. W lesie Hideo jeszcze dwukrotnie dobył miecza w obronie życia. Teren wznosił się coraz wyżej. Drzewa ustąpiły miejsca kępom ciernistych krzewów. Jego umęczone ciało w końcu wyrwało się z uchwytu woli i padł na porośnięte mchem skały, dysząc ciężko, z mięśniami rwanymi bólem i skurczami. Tak długo nie biegł jeszcze nigdy. Oceniał, że od Obozu dzielą go trzy dni marszu w zwykłym tempie. To za mało, stanowczo za mało. Leżał, aż jego oddech nieomal wrócił do normy i zaczął szukać wody. Wkrótce znalazł maleńki strumyk, spływający między kamieniami. Nabierał wodę w dłonie i pił, zagryzając kawałkiem suszonego mięsa. Dał sobie godzinę na odpoczynek, po czym ruszył dalej. Wspinaczka nocą to było szaleństwo nawet dla niego, ale nigdy jeszcze nie dbał mniej o swoje życie. A szczęście sprzyja desperatom. Wieczorem następnego dnia znalazł jaskinię. Zwierzę, które w niej mieszkało usiłowało go zjeść, więc je zabił i jadł przez następne dwa tygodnie, a z futra zrobił sobie posłanie. Robił tylko to co naprawdę musiał, aby nie chorować z głodu, pragnienia i zimna. Przez większość czasu siedział nieruchomo patrząc w przestrzeń. Nikt i nic nie przygotowało go do walki jaką toczył. Zrobiono wszystko, aby do niej nie doszło. I nie doszłoby w zwykłym świecie.
    "Kim jestem?" mantrował bezgłośnie Hideo nie potrafiąc znaleźć odpowiedzi. Nie wiedział nawet gdzie jej szukać.
    Kim był on, kim był wojownik w jego duszy i ciele, czy byli jednym czy dwoma? Czy on, Hideo Hideoshi był pniem drzewa, czy kępą trzcin? A może tylko zwojem ryżowego papieru zapisanego cudzą ręką? I czy był jeszcze w ogóle Hideo Hideoshim?
    Czuł w sobie obecność Travisa, z którym podzielił życie i śmierć. Biedny wściekły pies, którego nikt nie umiał wyleczyć, ani nawet zabić z litości, a nie z nienawiści.
    Nocami zasypiał na nie więcej niż trzy, cztery godziny. Budził się z ulgą, siadał przy wejściu do jaskini i wracał do swojego koanu 4. Dręczył go niezmiennie ten sam sen. Był po kolei wszystkimi ludźmi których zabił dla swojego pana Hiraki, w pozach i sytuacjach jakie doskonale pamiętał. Widział nadchodzącego siebie, niewysokiego, szczupłego, ale mocno zbudowanego, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy i absolutnym, śmiertelnym spokojem w oczach. Bał się. Nie śmierci, ani bólu. Bał się siebie.
    Jeśli był Hideo, Travisem i wszystkimi ludźmi których zabił Hideo, to kim był? Jeśli był tym który zabijał, to kto umierał? Jeśli był tym, który umierał, to kto zabijał?
    "Kim jestem?" pytał uparcie, choć nie znał, ani nawet nie przeczuwał słów ani myśli które mogłyby pomóc w znalezieniu odpowiedzi.
    Któregoś poranka, gdy wschodzące słońce oślepiło jego oczy zmęczone całonocnym czuwaniem, odwrócił głowę i spojrzał do wnętrza jaskini. Zobaczył ścianę. Była gładka, bez rys, szczelin, czy zacieków. Twarda i solidna powierzchnia, kryjąca głębię równie niedostępną dla jego wzroku, czy palców, jak pytanie o tożsamość dla umysłu. To było to, czego potrzebował. Usiadł naprzeciwko ściany, tak aby nie widzieć niczego poza nią.
    - Nie wstanę, aż poznam odpowiedź, choćbym miał nigdy nie wstać- wyszeptał, a potem nie było już nic, tylko on i ściana. Świt trzeciego dnia powitał światło Satori. 5

*

    Czyjaś obecność pojawiła się na skraju świadomości Hideo, kiedy jak co dzień siedział naprzeciwko ściany. Shikan-taza chroniło go przed wykryciem - tamten nie mógł w żaden sposób zobaczyć czystej świadomości, niemąconej świadomymi myślami. Żeby nic nie zrobić, ninja nie musiał się zastanawiać. Wystarczyło, że nie przerwał praktyki. Nawet nie czekał, po prostu był, a jego obecność nie mąciła fal telepatycznego eteru.
    Ktoś zbliżał się. Wkrótce Hideo był już pewien, że to tylko jeden człowiek. W miarę upływu czasu odbierał go coraz lepiej. Kiedy w końcu kroki tamtego rozległy się przy wejściu do jaskini, mógł odwrócić się i powiedzieć:
    - Witaj. Tak, to ja.
    Człowiek stał nieruchomo na tle ciemniejącego nieba. Nosił spodnie z miękko wyprawionej skóry, koszulę ze zgrzebnego płótna i zapinany na pętelki kubrak, pokryty rogowymi łuskami. Przyginał się pod ciężarem plecaka z drewnianym stelażem, w obu dłoniach ściskał strzelbę o długiej lufie obciągniętej skórą i obszytej frędzlami. W szczękach opuszczonego kurka tkwił kawałek skały. Tylko buty odcinały się od reszty ekwipunku - syntetyk z którego je wykonano nosił ślady zużycia, ale trzymał się mocno. Przybysz był młody. Bardzo młody. Jego męsko-chłopięca twarz była prawdziwym zwierciadłem duszy. Urodził się w świecie telepatów, w którym ukrywanie myśli i uczuć nie miało sensu. Przez jego umysł przelewały się fale radości, zdumienia, niedowierzania, obrazy złożone z nagłych wspomnień, ulotnych refleksji, niezwerbalizowanych pytań. Hideo przymknął oczy...
    Zobaczył siebie siedzącego na grubym stosie skór, półnagiego, tylko pokryta krótką sierścią skóra okręcała jego biodra, na rzemyku, na szyi wisiał skórzany woreczek, a prymitywne sandały stały obok. Był chudy - mógł policzyć wszystkie żebra, każdy mięsień z osobna zdawał się przecinać brązową skórę, pokrytą dziesiątkami drobnych blizn i kilkoma większymi. Nie mógł zobaczyć siwizny - twarz i głowa były gładko ogolone, ale chudość pogłębiała zmarszczki na jego twarzy tak, że wyglądał jak starzec. Dla tego chłopca - był nim. Otworzył oczy...
    - Czy umiesz mówić? Nie zapomnieliście jeszcze mowy?- zapytał.
    - Umiem. Starsi wolą kiedy mówimy. Szanujemy ich. - wypowiadał słowa bardzo wyraźnie i starannie, uprzednio kaligrafując je w myślach. Sprawiało mu to pewien wysiłek. Było tak, jakby organista usiłował nagle zagrać na fujarce.
    - Ja również wolę słowa. Nie muszą być nawet głośne, wystarczą te w twojej głowie- Hideo sam się sobie dziwił, że ciągle pamiętał mowę zwykłych ludzi, która jak się właśnie dowiedział odchodziła powoli w przeszłość. Pomimo długich lat bezczynności jego struny głosowe i język nie zapomniały co mają robić.
    - Ale nie stój tak w wejściu... w tym domu nigdy nie miałem gości, ale jeszcze pamiętam jak się ich przyjmuje. Zdejmij plecak, odłóż broń, rozgość się. Jesteś tu bezpieczny, a wszystko co mam, należy do ciebie.



(1) Frank Herbert "Mesjasz Diuny", tłm. Maria Grabska
powrót
(2) shikan-taza jest praktyką, w trakcie której umysł jest intensywnie zajęty samym siedzeniem powrót
(3) Stephen K. Hayes "Ninja. Art of Stealth" powrót
(4) koan - w zen koanem jest sformułowanie wskazujące na ostateczną prawdę, a wyrażone w sposób, który wprawa ucznia w zakłopotanie. Koan nie mogą być rozwiązane na drodze logicznego rozumowania, lecz jedynie dzięki pobudzeniu głębszego poziomu umysłu, poza dyskursywnym intelektem powrót
(5) satori - oświecenie, to jest samourzeczywistnienie, otwarcie oka Umysłu, przebudzenie ku swej Prawdziwej Naturze, a zatem i ku naturze wszelkiego istnienia powrót
(6) rosi - (jap.: dosł. czcigodny, duchowy nauczyciel) zgodnie z tradycją praktyka zen odbywa się pod kierunkiem rosiego, którym może być zarówno człowiek świecki (mężczyzna czy kobieta), jak i mnich lub kapłan powrót
Wszystkie terminy podane w oparciu o: Philip Kapleau "Trzy filary Zen", tłum. Jacek Dobrowolski
HIsTorie

--- --- ---

Plik utworzony: 22-01-2001
Ostatnia modyfikacja: 22-01-2001
Copyright (c) 2000 Stanisław Witold Czarnecki